sobota, 28 lutego 2015

Co mnie wkurza w piwnych koncernach

Mimo rosnącej świadomości konsumentów, duże browary, które w Polsce należą w większości do międzynarodowych koncernów, wciąż wciskają nam nieciekawe piwa i niemało kłamstewek. Oto kwestie, które najbardziej mnie w ich postępowaniu denerwują.



Po pierwsze... nuda


Piwa z dużych browarów są po prostu nudne. Wymyślono tyle ciekawych, odmiennych od siebie stylów, a tymczasem w ofercie dużych browarów wciąż królują wysoko odfermentowane jasne lagery, które tak naprawdę niewiele się od siebie różnią. Przyczyna takiego stanu rzeczy jest prosta. Koncerny będą produkować tylko to co najlepiej się sprzedaje, a sprzedaje się piwo, które trafia w jak najszersze gusta, a co za tym idzie, jest najbardziej bezpłciowe. "Statystyczny Polak" chce aby piwo było złotego koloru, odpowiednio nagazowane i niezbyt gorzkie. No i odpowiednio mocne, poniżej 5% alkoholu to już woda. Nie ma więc co się dziwić, że na półkach sklepowych znajdziemy wyłącznie bardzo podobne do siebie piwa.

Po drugie... brak smaku


Skoro jesteśmy przy nijakości, to jedną kwestię trzeba sobie wyjaśnić. Eurolagery mają to do siebie, że są niemal zupełnie bezsmakowe, pozbawione aromatu i goryczki. Mają odrzucać jak najmniej konsumentów, więc wchodzą jak woda, ale próżno doszukiwać się w nich czegoś więcej niż odrobiny słodu, bąbelków i alkoholu. Najpewniej stąd wywodzą się też mity dotyczące rzekomego braku chmielu we współczesnych piwach z dużych browarów. Brak charakteru ma swoje zalety - koncernowy lager nada się do popicia grillowanej kiełbasy, ugaszenia pragnienia i jako dostawca procentów do organizmu, natomiast jeśli szukasz piwa, które ma smak, wybierz lepiej coś innego.

Aby oddać sprawiedliwość niektórym browarom - koncernowe portery potrafią być naprawdę niezłe.

Po trzecie... ściemy


Koncerny nie kłamią wprost, ale ściemniać potrafią na każdym kroku. Zacznijmy od wykorzystywania luk prawnych. Browary nie muszą podawać pełnego składu piwa na etykiecie, z czego to najwięksi gracze na rynku chętnie korzystają, umieszczając jedynie informację o alergenach (słynne "zawiera słód jęczmienny"). Dlaczego nie podają całego składu? A dlatego, że wówczas oprócz wody, słodu, chmielu i drożdży musieliby wymienić również choćby syrop glukowozo-fruktozowy czy grys kukurydziany. Sympatii konsumentów raczej by to koncernom nie przysporzyło, więc wolą nadal trzymać ich w niewiedzy co do używanych surowców.

Koncerny lubią też wykorzystywać niewiedzę sporej części piwoszy. Na przykład chwaląc się, że produkują piwo niepasteryzowane, a skoro niepasteryzowane to z pewnością lepsze, prawda? Nieprawda. Zamiast pasteryzacji browary stosują mikrofiltrację, czyli proces polegający na odsiewaniu co większych cząsteczek z piwa. Skutek obu procesów jest zbliżony - wydłużenie przydatności do spożycia kosztem składników odżywczych.

Inny przykład koncernowej ściemy? Udawanie przez piwa z wielkich browarów czegoś, czym tak naprawdę nie są. Tu można wskazać choćby Książęce Złote Pszeniczne, czyli jedno ze sztandarowych piw Kompanii Piwowarskiej. Zasyp pszeniczny faktycznie jest wymieniony w składzie, tylko cóż z tego skoro Książęce jest zwykłem jasnym lagerem? Typowych dla pszenicy aromatów obecnych w niemieckich weizenach tu nie odnajdziemy. Oczywiście, nigdzie nie napisano, że Książęce ma być weizenem, ale utarło się, że to właśnie weizen jest w Polsce nazywany piwem pszenicznym. Żeby nie było, że jadę tylko po KP - Żywiec Białe to też taki witbier jak ze mnie baletnica.

Po czwarte... pseudo-regionalność


Grzechem, który wkurza mnie chyba najbardziej, jest podawanie się bardzo dużych browarów za niewielkie, tradycyjne i związane z danym regionem przedsiębiorstwa. Koncerny szybko zwietrzyły szansę na zysk w modzie na piwa z małych, regionalnych lub rzemieślniczych browarów i bez żenady tę modę wykorzystują.

O przykłady nietrudno. Choćby taka Łomża, browar który w swoich przekazach marketingowych chyba najbardziej stara się pokazać swoje "regionalne" oblicze. Tylko cóż z tego, skoro jest to w rzeczywistości ogromny zakład, którego moc produkcyjna to aż 1 000 000 hl (dla porównania browar w Ciechanowie - 60 000 hl), należący do międzynarodowego koncernu Van Pur, a piwa z Łomży są dostępne chyba w każdym zakątku Polski? Podobnie jest z Perłą, która swego czasu w telewizji promowała swoją "lubelskość". A przecież chociaż piwa z browaru Perła (mającego moc produkcyjną około 1 700 000 hl) produkowane są w Lublinie, to można je kupić w dowolnym miejscu w kraju. Pijąc piwa Perły nie wspierasz również niewielkiej, polskiej spółki, a koncern Royal Unibrew i zarejestrowany na Cyprze holding Marconia Enterprises.

Przykłady tego typu działalności można mnożyć. Swoją "regionalnością" chwalą się również niektóre mniejsze browary, również te w których łap nie macza zagraniczny kapitał. Tylko co to za regionalność, skoro piwa z tych browarów można kupić w Lidlu czy sklepiku osiedlowym na drugim końcu Polski? Chyba, że jako regionalność rozumiemy coś innego, niż występowanie piwa z konkretnego browaru jedynie w danym regionie. 

Druga strona medalu...


Nie zrozumcie mnie źle, nie uważam że każde piwo z dużego browaru jest fe i niedobre, sam czasem lubię wypić jakiegoś niezobowiązującego lagera. Niewątpliwą zaletą piw koncernowych jest zwykle brak wyraźnych wad, powtarzalność kolejnych warek i mało intensywny smak, który sprawdza się w pewnych okolicznościach. Nie można też zapomnieć, że wiele znanych ze swojej wysokiej jakości, zagranicznych marek piwa (Franziskaner, Hoegaarden, Leffe) należy do wielkich, międzynarodowych koncernów. Nie popadajmy więc w skrajności, bo choć trudno ekscytować się koncernowym eurolagerem, to piwo pochodzące z małego browaru wcale nie musi być od niego lepsze! Z resztą, mniejsze browary też mają sporo za uszami... Ale o tym następnym razem.

czwartek, 26 lutego 2015

Pivovaria Chytra baba z Radomia - APA poza kontrolą

Internetowe memy mają to do siebie, że niezwykle szybko zyskują popularność, która kończy się tak nagle, jak się pojawiła. Twórcy produktów z "realu" zwykle nie nadążają za internetową modą, a produkty nawiązujące do śmiesznych obrazków i filmików pojawiają się na rynku gdy chwała pierwowzoru dawno już wyblakła. Podobnie jest z Chytrą babą z Radomia.


Nagranie ukazujące mieszkankę Radomia, która zapewne nie mogłaby samodzielnie ustać w komunikacji miejskiej, a wykazała się niezwykłą sprawnością i wygimnastykowaniem przy sięganiu po kolejne butelki gazowanego napoju obiegło Polskę w grudniu 2012 roku. Czyli jak na internetowe warunki - wieki temu.

Film nie tylko dostarczył masy rozrywki internautom, ale sprowokował też kilka dość interesujących dyskusji. Jedni narzekali na polską pazerność, chciwość i małostkowość, ujętą niezwykle trafnie jako "cebulactwo" i nie można im się dziwić, w końcu napoje zostały wystawione w ramach wspólnej wigilii, na której mieli zebrać się mieszkańcy miasta i miały one posłużyć wszystkim, nie tylko tym którzy zdołają chapnąć najwięcej. Drudzy zauważali, że i władze miasta wykazały się brakiem rozsądku i oderwaniem od rzeczywistości, bo jak miałoby wyglądać dzielenie się napojami bez kubeczków?

Internet nie znosi nudy i film o chytrej babie dziś już tyle emocji nie wywołuje. Dlatego zdziwiłem się, kiedy na półce zobaczyłem piwo z radomskiego browaru Pivovaria, o nazwie Chytra baba z Radomia. Nazwa może i spóźniona o kilka lat, ale jak widać wciąż przykuwająca wzrok i myślę, że przyciągnie wielu klientów. Zwłaszcza, że etykieta jest, moim zdaniem, całkiem udana, a widoczna na niej ręka w oczywisty sposób odwołuje się do memu. 

Chytra baba z Radomia to przedstawiciel(ka) stylu American Pale Ale, można się więc było spodziewać zdecydowanego aromatu amerykańskich chmieli, nieprzesadnej goryczki i sporej lekkości picia. Piwo jest w kolorze miedzianym, lekko zamglone, choć do mętności mu daleko. Zwieńczone jest białą pianką, która mimo prób nie chciała się zbudować, a po chwili szybko opadła do pierścienia wzdłuż ścian kieliszka. 

Zapach Chytrej baby (przyznacie, nie brzmi to zbyt dobrze) jest zaskakujący. Gdyby zamknąć oczy, można by sobie wyobrazić... nie, nie Radom, a tropikalny ogród pełen dojrzewających owoców. Dawno nie wyczułem w piwie tak intensywnych nut mango, brzoskwiń i słodkich grejpfrutów. Piwowarzy najwyraźniej wcale nie byli chytrzy, a szczodrze sypnęli aromatycznych, amerykańskich chmieli.

Smak odpowiada aromatowi i jest niezwykle orzeźwiający, o zdecydowanie owocowym charakterze. Słodycz rządzi jednak tylko w pierwszej chwili, gdyż jest ona równoważona przez wyraźną jak na styl, ale dość krótko pozostającą w ustach goryczkę. Wysycenie jest dość niskie co mi szczególnie nie przeszkadza.

Chytra baba z Radomia to piwo pokazujące, że nawet w ramach dość zachowawczego stylu, jakim jest APA, wciąż można uwarzyć coś zaskakującego, a przy tym bardzo pijalnego. Gratulacje dla browaru Pivovaria za dostarczenie dużej porcji lata w chłodny, lutowy wieczór.

środa, 25 lutego 2015

Perun Droga do Prawii - pszenicznym traktem



Piwna ofensywa browaru Perun trwa. Nie minęły jeszcze dwa miesiące 2015 r. a oni już wypuścili cztery nowe piwa. Jednym z nich jest Droga do Prawii. Zobaczmy dokąd ta droga nas doprowadziła.

Musiałem się trochę naszukać, żeby dowiedzieć się czym owa Prawia jest. Oczywiście Perun po raz kolejny nawiązuje do mitologii słowiańskiej. Tym razem jednak sięgnięto głębiej, do dawnych wierzeń mieszkańców naszych ziem. Prawia jest konstruktem ze słowiańskich legend podobnym nieco do greckiego logos. Prawia do siła sprawcza, która kieruje wszystkimi siłami: ruchem, światłem i życiem. Jest ona jednym z trzech elementów trójdzielnego świata. Innymi jego elementami są: Jawia (to co jawne i rzeczywiste - materialne) i Nawia (to co niejawne - kraina duchów, mar i rzeczy nadprzyrodzonych). 

Browar Perun chce dostać się do tego niedostępnego śmiertelnikom świata ;) Droga do Prawii to piwo w style amber weizen. Jest to połączenie klasycznego niemieckiego weizena i american amber ale. Nie jest wyróżniany przez żadną klasyfikację ale pojawia się czasami na rynku. Piwa ma mieć aromaty właściwe dla weizena (banany i goździki) a jednocześnie karmel w smaku. 

Do uwarzenia piwa użyto słodu pszenicznego, pilzeńskiego, pszenicznego karmelowego, karmelowego oraz płatki żytnie. Piwo nachmielono Ilungą i Sybillą. Zadano drożdży WB06. Parametry piwa to: ekstrakt 13%; alkohol na poziomie 5, 6 proc.


Piwo ma barwę brązową i jest nieprzejrzyste. Piana niezbyt wysoka, w kolorze brudnej bieli z drobnymi pęcherzykami. Nie utrzymuje się zbyt długo i pozostawia drobną koronkę. 

Aromaty faktycznie bananowe i goździkowe. Również inne fenole pochodzące od przypraw są obecne. Trzeba przyznać, że są one całkiem intensywne, trochę brakuje aromatów karmelowych a całość przypomina nieco hefe-weizena. 

W smaku wyraźnie czuć słodycz bananów i goździki, Tutaj karmelowość jest też raczej subtelna, ale ciekawie współgra z akcentami weizenowymi. Smak jednak znowu nieco podobny do hefe-weizena, może za mało słodów karmelowych? Poza tym żyto nadaje piwu ciała i gładkości. Goryczka niemal niewyczuwalna. W całości piwo raczej lekkie w odbiorze i całkiem orzeźwiające. 


Czy Perun odnalazł drogę do Prawii? Piwo jest trochę bardziej "weizen" niż "amber". Brakuje mi w nim karmelowości (chociaż wtedy z kolei mogłoby być zbyt słodkie). Przez to może kojarzyć się z hefe-weizenem ze względu na intensywność bananów i goździków. Niemniej jednak piwo nie ma żadnych technicznych wad i należy je uznać za udane. Zresztą może Perun pokusi się o drugą warkę gdzie "amberowość" będzie trochę wyraźniejsza - za co trzymam kciuki.

wtorek, 24 lutego 2015

Piwo i muzyka


Łukasz Matusik z blogu piwolucja.pl podjął ostatnio bardzo ciekawy i w polskich piwnych internetach mało eksploatowany temat, czyli łączenie piwa z odpowiednią muzyką. Brzmi dość egzotycznie? Na pierwszy rzut oka tak, ale jeśli przyjrzeć się bliżej ta cała idea zaczyna nabierać sensu!

Oprócz Łukasza temat podejmował rok temu blog Piwna Zwrotnicautwory w klimacie testowanego piwa, nierzadko znakomite, poleca również Jerry Brewery. Postanowiłem, że i ja dołożę do tego fascynującego zagadnienia coś od siebie.

Zacznę od przykładów z mojego własnego życia. Piwo i muzyka wielokrotnie przeplatają się i wiążą w moich wspomnieniach, zwłaszcza tych dotyczących koncertów, w których miałem okazję uczestniczyć. Zwykle były to koncerty zespołów grających zdecydowanie cięższe brzmienia, których namiętnie słuchałem w latach liceum i wczesnych czasów studenckich. Oczywiście nie można było wtedy nawet marzyć o obecności rzemieślniczych piw w klubach muzycznych (i chyba nadal nie można), niemniej te chwile zawsze wspominam wyjątkowo ciepło. Nie tylko dlatego, że zwykle w salach koncertowych niedomaga klimatyzacja ;)

Ciekawsze piwa również niejednokrotnie mocno kojarzą mi się z muzyką. Na przykład z zespołem Alcest, którego bardzo często słucham do dziś. Ten francuski projekt, łączący dawniej black metal i shoegaze, a obecnie niestety odchodzący od swoich metalowych korzeni, tworzy wspaniałe muzyczne pejzaże, skomplikowane i jednocześnie niezwykle przyjemne w odbiorze. Te dźwięki wspaniale pasowały do leniwego sączenia pysznego Le Chouffe po męczącym dniu spędzonym na nartach, oczywiście we francuskiej części Alp. Muzyka, piwo i klimat wyjazdu połączyły się znakomicie, a brak któregokolwiek z tych elementów z pewnością spowodowałby, że to wspomnienie by się w mojej głowie nie zachowało.

Na myśl przychodzi mi również zimny Ciechan Wyborny (no, nie jeden) wypity pewnego upalnego, wakacyjnego wieczora na nadwiślańskiej plaży w akompaniamencie wygrywającego na gitarze kolegi. Zachód słońca, powoli stygnący piasek, skąpo ubrane dziewczyny, gitarowa muzyka, no i jak na tamten czas wybitne piwo - czy można chcieć więcej? ;) 

To tylko trzy przykłady z naprawdę wielu, które mógłbym wymienić. Nie przywołuję ich na próżno - przecież każdy dla którego piwo i muzyka stanowią ważną część życia, odnajdzie w swojej pamięci podobne wspomnienia. 

Muzyka może i powinna być odpowiednio łączona z piwem, w końcu stanowi niezwykle istotny element budowania naszego nastroju lub odzwierciedla aktualny humor. Zauważyłem na przykład, że w zimie słucham zdecydowanie więcej ciężkiej, powolniejszej muzyki, podczas gdy energetyczne, rockowe rytmy trafiają do mnie lepiej w cieplejszych porach roku. Podobnie jest z piwem, którego wybór też często zależy przecież od panującej na zewnątrz pogody. W końcu cięższe, mocniej alkoholowe i słodsze style zdecydowanie lepiej spisują się wszakże mroźną zimą, niż upalnym latem, kiedy to wolę złapać za pilsa czy APA niż za RISa. Choćby i najlepszego. 

Skoro więc piwo wybieramy ze względu na pogodę, albo parujemy z jedzeniem, to dlaczego by nie sparować go z muzyką? Odpowiednia pogoda, film, książka czy właśnie muzyka i dobrane do nich piwo rodzą niezapomniane wspomnienia. Dzięki nim można na chwilę oderwać się od szarej rzeczywistości, zrelaksować i po prostu cieszyć chwilą w towarzystwie ulubionych dźwięków, smaków i aromatów. 

A teraz kilka moich, subiektywnych piwno-muzycznych połączeń!

APA - lekkie, owocowe, orzeźwiające piwo wydaje się być idealnym wyborem na lato. Cytrusowy charakter i nadająca rześkości goryczka świetnie posłużą do schłodzenia się po upalnym dniu, kiedy wydaje się, że słońce jest w stanie rozpalić cały świat do czerwoności i stopić go swoimi promieniami. Idealnie pasuje do tego tytuł i klimat płyty projektu Lantlôs - Melting Sun. Oto mój ulubiony numer, otwierający tę niezwykłą płytę.



American IPA - cytrusy uderzają w nos niczym gitarowe riffy, goryczka potężna jak walenie w bębny, tropikalne owoce jednoznacznie kierują nas w gorące, kalifornijskie rejony. To musi być stoner rock! Na przykład taki, jaki zaprezentował na swojej płycie California Crossing zespół Fu Manchu.



Black IPA - piwo ciemne niczym las nocą, intensywne i gęste jak mrok ogarniający wzgórze znane z odbywających się tam ponoć niegdyś zlotów czarownic. Palone akcenty i potężna goryczka oplatają pijącego ze wszystkich stron niczym dym rozpalonych świec. Taki klimat wyczarować może jedynie kapitalny Electric Wizard



Pils - Kilka lat temu, przyszło mi nocować w jakiejś zapadłej dziurze na północy Czech. W miasteczku nie było nic oprócz hostinca pełnego miejscowych raczących się jednym z czeskich pilsów (czas zatarł już pamięć którym), a także... niezwykle malowniczej ruiny klasztoru, po którego ubłoconym dziedzińcu jak gdyby nigdy nic biegały gęsi. Obrazek pasował raczej do mroków średniowiecza, a nie XXI wieku. Taki nastrój potrafił stworzyć w Czechach tylko jeden zespół - XIII století, którego muzyka jak żadna inna kojarzy mi się właśnie z krajem pilsa i knedli.




RIS/Barley wine - oba style to zwykle piwa niezwykle złożone w odbiorze. Pełne kontrastów i niuansów, których z łatwością można nie zauważyć. Takich piw nie pije się szybko, a sączy powoli, rozkoszując się każdą chwilą. I choć przy pierwszym łyku RIS czy barley wine potrafią pijącego przytłoczyć, to gdy trunek w szklance się kończy pozostaje pustka, której nie sposób zastąpić. To dokładnie tak samo jak z muzyką zespołu Yob, którego ostatnia płyta - Clearing the Path to Ascend, to krążek skomplikowany, niełatwy w odbiorze, muzycznie ciężki, ale... po prostu piękny.



Stout - zmieniamy klimat, zarówno jeśli chodzi o piwo jak i muzykę, kierując się w rejony wysp brytyjskich. Wielu do tradycyjnego stoutu poleci folk-rockowe, irlandzkie zespoły, ale sądzę, że lepiej będzie połączyć piwo w tym stylu z muzyką zdecydowanie bliższą korzeniom. I jakże piękną! Choć Loreena McKennitt pochodzi akurat z Kanady, to jej muzyka do stoutu pasuje jak ulał.



Wszelkie piwa dymione - Ognisko gdzieś w środku lasu i unoszący się nad nim dym, kilka siedzących przy ogniu osób, z których jedna nagle wyciąga gitarę i zaczyna nucić smętną piosenkę o dawnych, lepszych czasach. W takie rejony zwykle kierują się moje skojarzenia. A do takiego melancholijnego nastroju żadna muzyka nie pasuje tak dobrze jak neofolk. Najlepiej w wykonaniu Rome i pochodząca z prawdziwego opus magnum tego projektu, czyli płyty Flowers From Exile.


To tylko kilka z wielu pomysłów połączenia muzyki i piwa, które przyszły mi do głowy. Część z nich wynika z moich doświadczeń, część ze wspomnień, a wszystkie z muzycznego i piwnego gustu. Dziedzina "music pairingu" jest niemal niezagospodarowana, a przecież pole do eksperymentów jest wręcz niewyczerpane. Do dzieła!

niedziela, 22 lutego 2015

PINTA I'm so horny! - premiera

Piwem I'm so horny rozpoczęła się PINTA Miesiąca, czyli ambitne przedsięwzięcie browaru od którego piwna rewolucja w Polsce właściwie się zaczęła. 

Założeniem całej akcji jest prezentowanie nowego piwa Pinty w drugiej połowie każdego miesiąca - od lutego aż do grudnia. Piwa mają powstawać w niewielkich ilościach i trafiać wyłącznie do beczek, które następnie zostaną podpięte w wybranych knajpach w całym kraju. Uwarzone piwa mają stanowić ciekawostki i eksperymenty, często będą również owocem kooperacji z innymi podmiotami, niekoniecznie browarami.


Pierwszym piwem zaprezentowanym jako PINTA Miesiąca był espresso lager o uroczej nazwie I'm so horny. Piwo powstało we współpracy z palarnią kawy Coffee Proficiency i stanowi na naszym rynku piwnym pewną nowość. Do tej pory powstawało wiele kawowych stoutów, lecz jeszcze nikt chyba nie zdecydował się na uwarzenie kawowego lagera.






Premiera piwa odbyła się w sobotni wieczór, 21 lutego, w znanym i lubianym warszawskim multitapie Kufle i Kapsle. Pojawiła się oczywiście ekipa Pinty i Coffee Proficiency, nie mogło zabraknąć i mnie! I'm so horny stanowiło spore zaskoczenie. Po pierwsze nie jest to jasne, lekkie piwo, a ciemny, intensywny lager o wysokim ekstrakcie - aż 18% wag. Skutek tego jest taki, że w aromacie świeżo zmielona kawa stanowi jedynie tło dla zapachu ciemnych słodów, jednak to jej udział w smaku jest najważniejszy! A smak I'm so horny jest niezwykły i tak intensywny, że aż nieporównywalny z innymi piwami "kawowymi". Co ciekawe, to kawa nadaje też temu piwu specyficznej goryczki. Mimo dość wysokiego poziomu alkoholu (6,7% obj.) jest on właściwie niewyczuwalny.


Główny bohater wieczoru
Na miejscu, oprócz nowego piwa, istniała również możliwość spróbowania innych piw browaru Pinta aromatyzowanych różnymi odmianami kaw. Niestety nie załapałem się na bardzo oczekiwane Grodziskie, ale miałem okazję spróbować Ataku Chmielu i Czarnej Dziury wzbogaconych ziarnami kawy pochodzącymi z Kostaryki. Zwłaszcza Czarna Dziura pachniała i smakowała wyśmienicie, a kawowy aromat wspaniale współgrał z ciemnym piwem. Fantastyczny pomysł i baza dla własnych eksperymentów ;) 

Aromatyzowany Atak Chmielu...

....i Czarna Dziura!

Beer in the jar ;)



I'm so horny z pewnością zawróci w głowach miłośnikom dobrego piwa i wyśmienitej kawy, oby więcej takich eksperymentów na naszym rynku! Jestem bardzo ciekawy jakie to piwa szykuje dla nas Pinta w kolejnych miesiącach, zwłaszcza że ponoć propozycje, które wzbudzą największe emocje mają szansę pojawić się na większą skalę, również w wersji butelkowej.

sobota, 21 lutego 2015

Doctor Brew Hoppy Birthday - przyjęcie niespodzianka

RIS i Barley Wine, poprzednie piwa uwarzone przez Doctor Brew, stanowiły prawdziwie gorzką pigułkę. Czy z pomocą Hoppy Birthday browar odbuduje stracone zaufanie? I czy doktorom udało się uwarzyć wreszcie uwarzyć dobre piwo, które nie jest ekstremalnie nachmielone?


Moim skromnym zdaniem piwa, w których chmiel gra główną rolę, wychodzą doktorom wyśmienicie, a ich Molly IPA była jednym z najciekawszych odkryć zeszłego roku. Słusznie jednak podnosiły się głosy, że potężne chmielenie to nie wszystko, a krytykę doktorów można było usłyszeć coraz częściej. Nadszedł czas wyboru - zamknąć się w niszy, będącej częścią innej niszy (czyli fani potężnego chmielenia w ramach ogólnie pojętego kraftu), czy zdecydować się na krok w przód i zaprezentowanie piwa, które to nie będzie chmielową bombą, Doctor Brew wybrał tę drugą drogę. I jakże słusznie!


Etykieta mocno przypomina mi naklejki, które jeszcze niedawno zdobiły butelki szkockiego Brew Doga, choć trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do poprzednich etykietek Doctor Brew, całkiem sporo się na niej dzieje. Tradycyjnie mamy też pełną metryczkę z informacjami dotyczącymi piwa i "poetycką" opowiastkę. Tym razem o torcie i marzeniach. wiadomo - urodziny.

Piwo jest barwy ciemnobrunatnej, z dość jasną pianą, która niestety szybko zanika. Widać za to od razu, że trunek będzie gęsty, zwłaszcza gdy przyjrzymy się bąbelkom, wolno sunącym przez piwo ku górze.

Zwykle piwa Doctor Brew już z daleka dawały o sobie znać cytrusowymi aromatami amerykańskich chmieli. I tu zaskoczenie, ponieważ w przypadku Hoppy Birthday chmielowego uderzenia w nos nie doświadczymy. Jest za to bardzo wyraźny aromat wanilii, czekolady i kawy. Obecność tej pierwszej nie jest niczym dziwnym, w końcu do piwa dosypano wanilię i leżakowano je z płatkami dębowymi, które mogą nadawać taki aromat. Mocna woń czekolady i kawy wynika z kolei z użycia odpowiednich, ciemnych słodów, ale kawowa nuta jest tak intensywna, że aż ponownie sprawdziłem skład czy aby do piwa nie dosypano kawowych ziaren. Nie dosypano.

Łagodna kawa i wanilia pojawia się też w smaku, co nieco kojarzy mi się z likierem Sheridan's. Wieńczy je bardzo przyjemny posmak gorzkiej czekolady, kakao i odrobina kwaskowatej paloności. Pojawia się też jakby delikatne muśnięcie suszonych owoców. Goryczka jest niewysoka, podobnie jak nagazowanie, które moim zdaniem mogłoby być nawet jeszcze niższe. Po ogrzaniu się i lekkim odgazowaniu pojawia się coraz mocniejsze wrażenie picia gorzkiego kakao, doprawionego wanilią i likierem. Piwo jest pełne i treściwe, a dzięki użyciu płatków owsianych  - bardzo gładkie. Alkohol jedynie delikatnie wyczuwalny, co w żaden sposób nie przeszkadza w piciu.

Muszę przyznać, że Hoppy Birthday zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Nie spodziewałem się, że po porażkach, którymi były według mnie RIS i Barley Wine, doktorzy uwarzą tak złożone piwo, w którym chmielowy aromat i goryczka stanowić będzie jedynie tło dla bardzo ciekawych aromatów i smaków pochodzących od słodów i nietypowych dodatków. Hoppy Birthday to piwo smaczne i eleganckie, które udowadnia, że Doctor Brew to jeden z najciekawszych polskich browarów rzemieślniczych, który wciąż ma jeszcze wiele do powiedzenia.


piątek, 20 lutego 2015

Kraftwerk Rogaty - będzie piekło czy tylko szczypało?

Chocolate Chili Milk Stout. Trzeba przyznać, że browar Kraftwerk wybrał styl ambitny i ciekawy, obok którego, jako szanujący się "chilihead", nie mogłem przejść obojętnie.


A mimo to po aferach związanych z wątpliwą jakością Panzerfausta dość niepewnie podchodziłem do nowego piwa śląskich kontraktowców. Szczęśliwie, Rogaty został uwarzony nie w Witnicy (prawie każde piwo z tego browaru to książkowy przykład aromatu diacetylu, zdarza się też żelazo), a w świętochłowickim Redenie, co pozwalało mieć nadzieję że tym razem obędzie się bez dyskwalifikujących wad.

Z etykiety spogląda na nas sympatyczny stworek, którego mieliśmy już okazję widzieć na etykiecie sweet stoutu Bebok. Tym razem jednak trzyma on w łapkach papryczkę, oczywiście nie przez przypadek, bowiem do piwa dodano chili Chipotle, Ancho, Pasilla i Qujilla. Dobrze, że nie prowadzę vloga bo połamałbym sobie język. Oprócz słodów (w tym słodu przenicznego) browar Kraftwerk dosypał także ziaren kakaowca, a także jak przystało na sweet stout, laktozy. 

Pod względem grafiki etykieta podoba mi się bardzo. Uwielbiam takie mroczno-germańskie klimaty (granie latami w Warhammera swoje robi), a czcionka, kształt i kolorystyka etykiety tworzą fajną, spójną całość. Miło, że podano też komplet informacji dotyczących piwa.

Rogaty, jak to stout, ma niemal czarną barwę, pod światło błyskającą brunatnymi refleksami (nieśmieszne żarty o opcji niemieckiej za 3 2 1...). Pianka tworzy się całkiem zgrabna, w beżowym kolorze i o drobnych pęcherzykach. Niemal do połowy piwa pozostawał z niej jeszcze cienki kożuch. 

W aromacie dominuje bardzo wyraźna, mocna czekolada. Da się również wyczuć ostre papryczki, których obecność w zapachu zapowiada, że po każdym łyku kubki smakowe będą błagać nas o litość. Rzeczywistość nie okazała się jednak aż tak brutalna.

W pierwszej chwili można by pomyśleć "Hej, gdzie moje papryczki?" bo po wzięciu piwa do ust do głosu dochodzi mleczna czekolada i odczucie wysokiej pełni, aksamitności tego piwa. Wraz z subtelną goryczką do głosu zaczyna dochodzić chili, w pierwszej sekundzie nadające lekkiej kwaśności i zdradziecko podszczypujące w język, aby po chwili uderzyć z całą mocą pikantnej papryki. Jest ostro, choć na szczęście bez przesady - piwo nie wypala ust jak miał to w zwyczaju robić Grand Imperial Porter w wersji z chili.

Piwo piłem dość powoli, acz z nieukrywaną przyjemnością. Papryczki dobrze skomponowały się ze smakiem czekolady, pełnią i delikatną goryczką, tworząc prawdziwie "deserowe" połączenie. Browar Kraftwerk z pomocą Rogatego (czyżby zasługa piekielnych mocy?) uwarzył świetne piwo, które z chęcią jeszcze powtórzę. Na zimę będzie idealne.


środa, 18 lutego 2015

Ninkasi Vanilla Robust Porter - z ziemi litewskiej do Polski

Browar Ninkasi zadebiutował w zeszłym roku niezbyt udanymi piwami. Po cięgach zebranych od krytyków powrócili w tym roku z dwoma premierami - Scottish Export i Vanilla Robust Porter. Ciekawszy wydał mi się ten drugi, więc sprawdzę czy warszawski browar odrobił zadanie domowe.

Jeśli jeszcze nie wiecie czym (a właściwie kim) jest Ninkasi, to znaczy, że nie zapoznaliście się z tym felietonem. Dużo browarów rzemieślniczych nadaje sobie tą nazwę aby nawiązać do starożytnej tradycji warzenia piwa. Jednak nie wszystkie zasługują by nosić imię sumeryjskiej bogini. Polski browar Ninkasi cały czas musi udowodnić, że zasługuje na tą nazwę.

Ninkasi tym razem postawili na style brytyjskie. Robust porter to w uproszczeniu nieco mocniejszy brown porter. Od stoutu różni się tym, że nie ma tak mocno palonego aromatu i smaku. Amerykanie robią własną wersję tego piwa, oczywiście mocno je nachmielając. Tutaj mamy jednak wersję klasyczną z dodatkiem wanilii, która ma dodać piwu trochę słodyczy. Warto dodać, że piwo zostało uwarzone poza granicami Polski - w litewskim browarze Astravo, w miejscowości Birże.

W składzie piwa znalazły się słody: jasny, monachijski, Caramunich, Caraaroma, Carafa Special. Piwo nachmielono angielskim chmielem East Kent Goldings. Zadano drożdży US-05. Do piwa dodano wanilię Madagascar Bourbon. Ekstrakt początkowy wyniósł 15, 7 st. Zawartość alkoholu - 6 7 proc. Etykieta jest dość ascetyczna co przypadło mi do gustu, bez znacznych udziwnień, wszystko na swoim miejscu.



Piwo ma kolor ciemnobrązowy z rubinowymi przebłyskami widocznymi pod światło. Jest przejrzyste i wizualnie prezentuje się bardzo ładnie. Tego samego nie można jednak powiedzieć o beżowej pianie. Nie utrzymuje się zbyt długo i ma duże pęcherzyki.

W aromacie piwa daje się wyczuć przede wszystkim intensywny aromat karmelowy i czekoladowy. Słodycz jest bardzo wyraźna. Przebijają się też gdzieś aromaty kawowe i słodowe. Chmiel niewyczuwalny. W smaku pierwsze co zwróciło moją uwagę to duża słodycz. Można się było tego spodziewać po ciemnych słodach. Występująca w roli głównej wanilia nie jest jednak tak wyczuwalna jakby się można było spodziewać. Piwo w smaku jest dość łagodne, a nuty waniliowe, karmelowe i czekoladowe sprawiają, że może wydawać się nieco mdłe. Tym bardziej, że w piwie niemal niewyczuwalna jest goryczka więc nie ma nawet czym skontrować słodkiego smaku.

Szczerze mówiąc bliżej chyba temu piwu do sweet stoutu niż robust portera. Jak na ten styl jest zdecydowanie zbyt słodkie i za mało palone. Nie mówię, że piwo ma jakieś konkretne wady które wykluczają je i każą wylać do zlewu. Przez swoją łagodność jest bardzo pijalne, ale nie tego oczekiwałem. Ja tym Robust Porterem poczęstowałbym kogoś kto dopiero zaczyna przygodę z piwami rzemieślniczymi - piwo nie szokuje smakiem więc pozwoli na łagodne wejście w świat ciemnych piw. Dla piwnych geeków nie będzie to jednak nic specjalnego. Cóż, widać poprawę w browarze Ninkasi ale nadal jeszcze sporo brakuje do polskiej kraftowej czołówki.

wtorek, 17 lutego 2015

Pinta Hopus Pokus - czarna magia

Ostatnimi czasy, po kilku mniej udanych premierach, coraz śmielej odzywają się krytycy Pinty, którzy twierdzą, że browar ten spowalnia, odcina kupony od sukcesu i nie warzy nic ciekawego. Czy z pomocą zaklęcia Hopus Pokus Pinta, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przekona do siebie konsumentów?


Hopus Pokus to piwo w stylu black IPA, a więc możemy spodziewać po nim nie tylko wyraźnych, cytrusowo-żywicznych akcentów chmielowych, ale też sporego udziału ciemnych słodów, wnoszących smaki karmelowe, czekoladowe czy palone. Podobno ideałem powinno być osiągnięcie takiego aromatu, aby z zamkniętymi oczami nie dało się odróżnić piwa w stylu black IPA od jasnego IPA. Ja się jednak z przykładem takiej perfekcji jeszcze nigdy nie spotkałem.

Etykieta jest charakterystyczna i typowa dla Pinty. Użyte kolory - czerń i zieleń, od razu podpowiadają że będziemy mieli do czynienia z piwem o niemal czarnej barwie i wyraźnym chmielowym charakterze. Chwilę po otwarciu butelki (oczywiście z pomocą magicznego zaklęcia) do mojego nosa dotarły wyraźne zapachy żywiczne, a nalane piwo okazało się być koloru ciemnobrunatnego, o bardzo ładnej i puszystej pianie.

W zapachu Hopus Pokus nie wyczułem jednak, tak typowych dla chmieli amerykańskich, akcentów cytrusowych i owocowych. Chmiele są jednak obecne w aromacie pod postacią nut żywicznych lub jak kto woli - leśnych. Są one dobrze dopełnione przez ciemne słody, które wnoszą bardzo przyjemny aromat czekolady, zbożowej kawy i prażonych ziaren. 

Cytrusy pojawiają się za to w smaku jako przyjemna, owocowa cierpkość. Z owocami dobrze dopełnia się solidna porcja mocnej, gorzkiej czekolady. Słodowość, charakterystyczna dla ciemnych piw kwaśność i nieprzesadzona goryczka bardzo zgrabnie łączą się ze sobą, dając w efekcie bardzo zbalansowane piwo. Nie ma tu tak potężnego ataku goryczy jak w Żytorillo, co mi odpowiada. 


Black IPA udowadnia, że ekipa Pinty wciąż dzierży magiczną moc pozwalającą im tworzyć świetne piwa. Hopus Pokus mnie nie rozczarowało, wręcz przeciwnie, rzuciło na mnie urok, który sprawił że z pewnością do tego piwa jeszcze powrócę. 

sobota, 14 lutego 2015

Perunowe kranoprzejęcie w Samych Kraftach

Przymusowy, sesyjny odwyk od wizyt w stołecznych multitapach mogę uznać za zakończony. Przynajmniej na jakiś czas. Początek wolności dość nieoczekiwanie zbiegł się z datą, której obawiają się wszyscy przesądni - trzynasty dzień miesiąca wypadł tym razem w piątek.

Zgodnie z myślą przewodnią pewnej reklamy, która głosiła że najwięcej wypadków zdarza się ponoć w domu, zdecydowałem że lepiej nie kusić losu i tego właśnie dnia w domu zbyt długo nie siedzieć. A okazja do wyjścia była bardzo dobra - kranoprzejęcie Samych Kraftów przez browar Perun i premiera najnowszego piwa tego browaru, czyli Oblewania Perperuny.

Jak wytłumaczył nam piwowar, oblewanie Perperuny to tradycja, która żywa była szczególnie we wschodniej części ziem zamieszkiwanych przez Słowian. Sama Perperuna była żeńskim bóstwem związanym oczywiście z Perunem (podobieństwo nazw nie jest przypadkowe), a owo "oblewanie", wbrew swej nazwie, nie było dawnym odpowiednikiem lanego poniedziałku, a polegało na smaganiu gałązkami młodej dziewczyny przybranej w kwiaty i zieleń. Rytuał ten miał jakoby sprowadzać deszcz w suchych i ciepłych miesiącach roku. Co ciekawe, podobna tradycja, znana pod nazwą Peperuda, była jeszcze do niedawna popularna w bułgarskich wsiach.

Piwo wypadło moim zdaniem bardzo dobrze. W aromacie i smaku wyraźne są akcenty belgijskich drożdży, wnoszących charakterystyczną woń przypraw i suszonych owoców. Oblewanie Perperuny jest przy tym niezwykle pijalne i łagodne, nie powinno więc zrazić do siebie osób, które za fenolami w piwie nie przepadają.

Tyle tytułem przydługiego wstępu. Czas na kilka zdjęć z kranoprzejęcia.

Główny bohater wieczoru - Oblewanie Perperuny








Prototyp stawiał opór przy nalewaniu ;)


Ale w pełnej krasie wyglądał świetnie ;)


Adam Czogalla tłumaczy pochodzenie nazw swoich piw






Były także niespodzianki ;)












A oto i niespodzianka - Noc Kupały w wersji mniej chmielonej


Czyżby nowości? ;) 




Licho nie śpi bo trzyma pianę