wtorek, 15 września 2015

niedziela, 6 września 2015

Anchor IPA - gorączka złota


Amerykańska gorączka złota jest inspiracją dla wielu filmów, powieści i utworów muzycznych. Może być też inspiracją dla browarów, o czym przekonuje dobrze nam już znany Anchor Brewing. Tym razem sprawdzam klasyka - india pale ale z browaru z kotwicą.

O historii i znaczeniu Anchor Brewing dla amerykańskiego kraftu pisałem już w felietonie o piwnej rewolucji. Na potrzeby tego wpisu przypomnę tylko, że jest to browar odpowiedzialny za renesans amerykańskiego piwowarstwa rzemieślniczego. Od lat 70. przywrócił do łask wiele piwnych stylów niemal już zapomnianych, Oczywiście, w kalifornijskim browarze nie mogło obyć się bez klasycznego india pale ale.

Etykieta piwa jest niezwykłej urody. Widnieje na niej kroczący słoń z uniesioną trąbą i narzutą z symbolem kotwicy na plecach. Obecność tego egzotycznego zwierzęcia nie jest przypadkowa. Na stronie internetowej browaru możemy przeczytać krótką opowiastkę o farmerze, który nigdy nie widział słonia. Wkrótce do pobliskiego miasta miał przybyć cyrk więc przed farmerem pojawiła się szansa aby zaspokoić swoją ciekawość. Zabrał swoje konie, naładował wóz towarami aby przy okazji zarobić trochę w mieście i ruszył w drogę. Po drodze zauważył cyrkową paradę i kroczącego na jej czele ogromnego słonia. Nareszcie farmer spełnił swoje marzenie. Spotkaniem ze słoniem były jednak przerażone jego konie, które zaczęły się szarpać i wyrywać co w końcu doprowadziło do wywrócenia się wozu i zniszczenia drogich towarów, za które farmer chciał dostać dobrą cenę. "Nieważne" - zareagował farmer - "Przynajmniej zobaczyłem słonia". Od tamtego czasu powiedzieć "to see the elephant" znaczyło tyle co zaryzykować i odnieść sukces. Wkrótce to powiedzenie przylgnęło właśnie do poszukiwaczy złota.

Ale dość XIX-wiecznych opowieści! Czas przejść do piwa. Jak podaje browar do uwarzenia piwa użyto słodów pale (z dwurzędowego jęczmienia), karmelowego i munich. Piwo zostało nachmielone Cascade, Bravo, Apollo, Citra, Nelson Sauvin i chmielem eksperymentalnym o oznaczeniu Haas No. 431. Zawartość alkoholu wynosi 6, 5 %.

Piwo ma barwę bardzo ciemnego bursztynu. Piana jest dość obfita, trochę szarpana. Ma drobne pęcherzyki i jest bardzo gęsta. Przejrzyste acz mocno opalizujące. Mimo użycia amerykańskich chmieli, zapachy cytrusów i owoców tropikalnych nie są bardzo wyczuwalne. Na pierwszym planie wybija się przede wszystkim aromat żywiczny, szyszek sosnowych i w ogóle lasu. Poza tym dobrze wyczuwalna jest też podbudowa słodowa. Uwydatnia się karmelowość, która dobrze paruje się z sosnowością.

Smak potwierdza wyczuwane aromaty. Po pierwsze: mocne nuty sosnowe i żywiczne. Po drugie: tutaj w końcu wyłaniają się akcenty owocowe i cytrusowe, które nadają piwu odrobinę słodyczy. Po trzecie: również dobrze wyczuwalne słody - karmelowość i nuty prażone. Goryczka jest raczej średnia, bardzo przyjemna i nie zalega. Finisz jest wytrawny. Wysycenie jest na dobrym poziomie.

Anchor IPA zdecydowanie jest staroszkolnym ale. Nie ma tutaj tak charakterystycznych dla piwnej rewolucji intensywnych nut cytrusów i owoców tropikalnych. Czuć za to, że piwowarzy mocno przyłożyli się do słodu. Jak widać nie trzeba wrzucać ton chmielu żeby zrobić dobre india pale ale. Jeśli chcecie posmakować klasycznego india pale ale to Anchor IPA jest bardzo dobrym wyborem. Tym bardziej jeśli piwo pochodzi z browaru z taką historią jak Anchor Brewing. 

środa, 2 września 2015

Piwna praca u podstaw


Ci, którzy w liceum uważali na polskim z pewnością pamiętają starcie literatów głoszących idee romantyzmu i przeciwstawiających się im pozytywistów. Mam wrażenie, że ostatnio ten spór przeniósł się na poletko piwowarstwa rzemieślniczego.

Na początek, jak mawiał mój znajomy student historii, zawsze warto przedstawić krótki rys historyczny. W dniach 7-9 sierpnia odbył się w Łebie Festiwal Prawdziwego Piwa. Pojawiło się na nim wiele browarów, liczących że letnia pogoda i wakacyjna miejscowość przyciągną tłumy spragnionych dobrych trunków. Tak się jednak nie stało, a festiwal zakończył się frekwencyjną klapą. Jako, że nie miałem w planach wybierać się do Łeby - nie mi oceniać przyczyny porażki (z resztą bardzo rozsądnie wypowiedział się o nich Michał Kopik z blogu Piwny Garaż), jednak cała dyskusja która przetoczyła się przez internet sprowokowała mnie do kilku przemyśleń, którymi chciałbym się teraz podzielić.

Rewolucja w skali mikro


Przede wszystkim - należy pamiętać, że cały rynek piwa kraftowego to mała myszka w porównaniu z wielkim słoniem, którym są piwowarskie koncerny. Piwna rewolucja, o której mówimy, to wciąż co najwyżej kilka procent sprzedaży piwa w skali całego kraju. Trzymając się "rewolucyjnych" skojarzeń - piwnej rewolucji nie tworzą tłumy na ulicach i zdobywanie Bastylii (w tej roli mógłby wystąpić na przykład w Tychach), a niewielkie grupy spiskowców gromadzących się w dusznych pomieszczeniach multitapów. Poza największymi miastami często bardzo trudno jest choćby o piwo z browaru regionalnego, nie mówiąc już o nawet najpopularniejszych kraftach. Nawet we wspomnianych aglomeracjach, knajpy i sklepy z dobrym piwem niezbyt często pojawiają się poza ścisłym centrum. Warto zdać sobie sprawę, że pozostało jeszcze wiele pracy przy krzewieniu kultury piwnej w Polsce i jak wiele jest jeszcze do zrobienia w kwestii uświadamiania konsumentów, że poza wysoko odfermentowanym, jasnym lagerem mają jeszcze inny wybór. Po latach koncernowej ściemy i wtłaczania ludziom do głów, że nie ma piwa lepszego niż korpolager, a korpolager niepasteryzowany jest w ogóle najlepszy na świecie, nie będzie to proste.

Przy okazji wszystkich pokrzykujących, że walec piwnej rewolucji rozjedzie koncerny uspokajam. Nie rozjedzie. Nigdy. Piwo rzemieślnicze było, jest i będzie dobrem luksusowym, które najprawdopodobniej nigdy nie przebije sprzedażowo tanich, koncernowych konkurentów. Analogii na rynku można znaleźć wiele.

Właśnie w maleńkości kraftowego rynku oraz braku powszechnej świadomości jego istnienia upatruję niewielkich szans na powodzenie takich festiwali jak ten w Łebie. Kompletnie nie znam się na winach i gdybym trafił na podobnego typu wydarzenie związane z winami, pewnie pokręciłbym się po okolicy, wypił może dwa kieliszki i wyszedł marudząc pod nosem coś o wysokich cenach. I tak właśnie zaczęłaby się i skoczyła zarazem przygoda z piwem rzemieślniczym dla większości przypadkowo przybyłych - niby miło, niby smacznie, ale po dwóch szklaneczkach z pewnością powróciliby do swojego Łebskiego czy Warki. Przynajmniej dopóki ceny na festiwalach nie byłyby znacząco niższe, ale w obecnym stanie rzeczywydaje się to być ekonomicznie nieopłacalne. Do kwestii festiwali jeszcze powrócę, a teraz sięgnę po kolejny przykład.

Niektórzy zapewne wiedzą, że mieszkam w pobliżu Leclerca na warszawskich Bielanach. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że ten hipermarket jest nadzwyczaj dobrze zaopatrzony w Polskie piwa rzemieślnicze i importy z Niemiec, Belgii, Czech, a czasem zdarzy się też coś z USA. Tuż obok stoją regały z piwami browarów grupy BRJ czy innych, regionalnych przedsiębiorstw. Sporo czasu spędziłem przy tamtejszych półkach, nie tylko wybierając piwo, ale też przyglądając się zachowaniom innych konsumentów. Wiecie po jakie butelki najczęściej sięgają klienci? Po te z piwami z browarów regionalnych. Czasem rzucą okiem po półkach pełnych rzemiosła w najprzeróżniejszych stylach, ale prędko wracają do znanych Ciechanów, Lwówków czy Raciborskich. Przyczyn jest kilka. Po pierwsze - nie ukrywajmy, cena dużo niższa niż wielu kraftowych wyrobów. Po drugie - znajomość takich marek jak Ciechan, które od kilku lat mają mocno ugruntowaną pozycję. Po trzecie wreszcie - brak jakiejkolwiek wiedzy na temat rzemieślniczego piwa.

Praca u podstaw, głupcze!


Jak tę wiedzę przekazać? Niektórzy, a zwłaszcza osoby, które same dość niedawno odkryły rzemieślnicze piwo, stawiają na ewangelizację. Wchodząc w rolę duchowych przewodników wskazują co pić wypada, a czego nie wypada, bardziej lub mniej jawnie kpiąc sobie z mniej zorientowanych w piwie. Wielu z nas pewnie przychodziło taki, bolesny dla naszych znajomych, okres bycia neofitą (ja również), ale w końcu trzeba powiedzieć sobie dość. Drogą do popularyzowania wiedzy o piwnym krafcie nie jest opowiadanie długich historii pochodzenia danego stylu piwa, rozpływania się o wspaniałych chmielach zza wielkiej wody, czy wszystkich grzechach piwowarskich koncernów. Nie traktujmy ludzi jak idiotów i zamiast dawać im rybę - dajmy wędkę. Zaproponujmy coś innego niż jasnego lagera, ale bez złośliwych uśmieszków pod nosem. Jeśli nie posmakuje - trudno. Nie każdy musi jarać się rzemieślniczym piwem, tak jak ja, czy zapewne Ty, drogi czytelniku, nie jarasz się winem, drogimi serami czy domowymi wędlinami.

Moim zdaniem, dla popularyzacji piwa rzemieślniczego najlepszą robotę robią nie wielkie festiwale, nie piwni blogerzy, a te wszystkie małe knajpki, multitapy i specjalistyczne sklepiki. To właśnie tam, osoby zupełnie nieobeznane z rzemieślniczym piwem mają okazję go po prostu spróbować. I bardzo często do niego wracają. Przykładem niech będzie warszawska Piwna Sprawa. Lokal położony u stóp osiedli potężnych wieżowców i goszczący przeważnie mieszkańców północnej Warszawy. Ileż razy byłem świadkiem sytuacji, kiedy do baru podchodziły osoby pytające o popularne, koncernowe lagery, a wracały do stolika ze szklankami Dwóch Smoków z Pracowni Piwa i wracały po jeszcze, Można? Pewnie, że można, wystarczy tylko zaproponować klientowi coś innego, pokazać mu że ma wybór. W knajpach jest to o tyle prostsze, że (przynajmniej w stolicy) ceny koncerniaków potrafią nie odbiegać znacząco od kosztu piwa kraftowego.

Jedną drogą - regionalizm


Ostatnią kwestią, którą chcę poruszyć jest panująca od dobrego pół roku lawina premier nowych piw i pojawiania się nowych browarów rzemieślniczych czy kontraktowych. Samo zjawisko oceniam bardzo pozytywnie, ale jakość tych piw jest niejednokrotnie po prostu dramatyczna. Pojawiają się głosy, że trzeba dać nowym inicjatywom czas, że mają prawo do pierwszych wpadek. Pewnie tak, ja mam natomiast święte, konsumenckie prawo tego typu inicjatywy olać i nie inwestować swoich pieniędzy w marnych piwowarów. No, żale wylane, można wracać do głównego tematu. Mianowicie tego, że na sklepowych półkach pojawia się ostatnio ogromna ilość nowych piw, najczęściej w bardzo podobnych stylach. Ludzi z wątrobą pozwalającą na spróbowanie wszystkiego już chyba nie ma, nieuchronnie będzie też spadać ciśnienie na organizację hucznych premier każdego wypuszczanego piwa. Jasne, największe hity takich browarów jak Pinta, AleBrowar czy Kingpin wciąż będą przyciągać tłumy, ale mniej uznani rzemieślnicy mogą nie mieć już tak różowo. Mam wrażenie, że wzrastać będzie za to liczba browarów, które stawiają przede wszystkim na dostępność lokalną. Doskonałymi przykładami są browar Dukla, czy cieszyński Fabrica RARA, które niełatwo dostać w Warszawie, czy też browaru Bazyliszek, którego piw próżno szukać poza stolicą. Drogą tą może wkrótce pójść więcej nowych browarów, które postawią na działanie lokalne i promowanie swojego piwa w najbliższym sąsiedztwie.

Wnioski z porażki festiwalu w Łebie oraz innych obserwowanych przeze mnie ostatnio zjawisk są proste. Piwna ewangelizacja po prostu się nie sprawdza. Wielkie festiwale są w stanie przyciągnąć tłumy tylko w dużych miastach, a i to wtedy gdy są odpowiednio nagłośnione i w dobrej lokalizacji. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia z widokiem takim jak na przeciętnej premierze nowego piwa - te same twarze po jednej i po drugiej stronie baru. Wydaje mi się, że ciekawym pomysłem może być organizowanie mniejszych festiwali czy też targów, na których pojawiałyby się głównie browary rzemieślnicze związane z danym regionem kraju. Rozwiązanie to wydaje się mieć same plusy zarówno dla klientów, jak i dla wystawców. Moda na produkty lokalne, związane z danym regionem, wciąż trwa i z pewnością przyciąga wielu odwiedzających. Dla producentów wygodniej będzie z kolei przewieźć stoisko i beczki, dajmy na to 100 km, niż tłuc się przez całą Polskę na kolejny "ogólnokraftowy" festiwal.

Manifest piwnego pozytywizmu


Odpowiedź na fiasko działań ewangelizacyjnych widzę więc w dwóch zjawiskach.

Pierwsze z nich to praca u podstaw - pokazujmy że jest inny wybór niż korpolager, ale powstrzymujmy się od prawienia morałów o etycznej wyższości kraftu nad koncernami. Damn, to w końcu tylko piwo.

Drugą kwestią jest regionalizacja - wielkie festiwale zostawmy wielkim miastom, jest wiele innych imprez, które także mogą przyciągnąć nowych klientów. Niektóre browary pojawiają się na targach regionalnych, inne na imprezach typu Chmielaki Krasnostawskie. Może warto postawić na mniejsze festiwale, na których będą występować głównie browary powiązane z danym regionem. Możliwości jest wiele. 

Prędzej czy później rynek się nasyci i przynajmniej na jakiś czas rozwój kraftu zahamuje. A wtedy zwycięży ten, kto będzie miał silną pozycję i rozpoznawalną markę. Najwięksi - w skali całego kraju, nieco mniejsi - w regionie.

środa, 26 sierpnia 2015

Port Brewing High Tide Fresh Hop IPA - Jubileuszowo


Z okazji 500 polubień na fejsbuku zrobiliśmy coś specjalnego - nagraliśmy film z degustacji nietypowego piwa. Dlaczego nietypowego? High Tide to IPA pochodzące z browaru Port Brewing z San Marcos w Kalifornii i jest nachmielone na zimno szyszkami chmielu Simcoe i Centennial. Jak wypada na tle polskich interpretacji stylu? Czy warto pić mocno nachmielone piwa zza oceanu? O tym wszystkim rozmawiają Mateusz i Maciek.



poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Profesja Zielarka - gruit na dwóch kółkach


Czym jest gruit? Jakie zioła znalazła w lesie Zielarka? Dlaczego rowery Veturilo to katastrofa na kółkach? Na wszystkie te pytania odpowiedzi znajdziecie w poniższej recenzji.

Korzystając z ciepłych, weekendowych dni sierpniowych, postanowiłem na chwilę oderwać się od nauki prawa handlowego (kampania wrześniowa znów wzywa) i w celu dotlenienia mózgu wybrać na krótką wycieczkę rowerową. Na warszawskich Bielanach terenów zielonych, które mogłyby być celem wyprawy jest aż nadto, a niedawno kilka minut drogi od mojego domu zainstalowano stację rowerów miejskich Veturilo. Pełen zapału zabrałem ze sobą piwo, aparat i ruszyłem w jej kierunku. Dobre samopoczucie zeszło ze mnie jak z, nomen omen, rowerowej dętki, kiedy bliżej przyjrzałem się stanowi technicznemu jednośladów. Niestety, z kilku dostępnych rowerów większość była w mniejszym lub większym stopniu usyfiona lub uszkodzona. Tragedia jakaś okrutna po prostu. Parę cierpkich słów powiedziałbym każdemu mądrali, dla którego "miejskie" oznacza "niczyje" i który w nosie ma innych ludzi, którzy też chcieliby z rowerów skorzystać. Ale dostać powinno się też spółce, która zarządza stacjami i obsługuje rowery. Noż cholera jasna, ja rozumiem że ciężko utrzymać ten sprzęt w stanie jak spod igły, ale raz na jakiś czas wypadałoby napompować koła i dokręcić wszystkie śrubki. Średnio bawi mnie jazda podczas której muszę co chwilę poprawiać zjeżdżające w dół siodełko. 

Klnąc na czym świat stoi dojechałem jednak do celu swojej podróży. Nawet w lesie widać, że od dobrych kilku tygodni trwa poważna susza. Trawa w większości przypadków jest zupełnie wyschnięta, a z niektórych drzew lecą już żółte liście, mimo że do nadejścia kalendarzowej jesieni zostało jeszcze sporo czasu. Mimo to udało mi się znaleźć kilka dość urokliwych miejsc, w których mogłem obfotografować naszą dzisiejszą bohaterkę.

Jest nią Zielarka, uwarzone przez browar Profesja piwo w stylu gruit ale. Czym jest gruit? Dawno, dawno temu, zanim ludzkość uznała, że najlepszą "przyprawą" aromatyczno-smakową do piwa jest chmiel, do trunków dosypywano różnej maści mieszanki ziołowe, określane właśnie jako gruit. W następnych wiekach odszedł on do lamusa, stąd byłem bardzo ciekaw jak próba uwarzenia piwa z gruitem udała się polskim rzemieślnikom. Rzut oka na etykietę i... zaraz, zaraz, jak oni wyliczyli wskażnik IBU z gruitu? Odpowiedź można znaleźć w składzie piwa, który wymienia również chmiel. Trochę szkoda, że Profesja nie poszła na całość i nie poprzestała na ziołach.

Plany degustacji w lesie spaliły na panewce - po pierwsze w okolicy kręciło się trochę za dużo ludzi, po drugie zaczęło zbierać się na pierwszy od dawna deszcz. Postanowiłem wrócić do domu i kilkanaście minut żmudnego pedałowania później mogłem już otworzyć piwo przyglądając się intensywnej ulewie. 

Nalane do kieliszka piwo okazuje się mieć pomarańczową barwę. Jest zamglone i zwieńczone bujną, puszystą pianą, która może być jednakowoż efektem jazdy po wybojach i leśnych ostępach. Fakt nachmielenia piwa amerykańskimi odmianami ujawnia się w aromacie - pojawia się wyraźny zapach cytrusów. Wyczuwam także aromat trawy, kwiatów, herbaty i mięty, czyli ziół również nie szczędzono. W ramach ogrzewania się piwa pojawił się też wyraźnie słodki, lawendowy aromat. 

Zastanawiałem się jak udział ziół wpłynie na smak piwa, a zwłaszcza na jego goryczkę. I muszę przyznać, że jest to doświadczenie dość ciekawe, choć w pierwszej chwili nieco się zawiodłem, bo piwo wydaje się być wodniste i puste, z lekkim muśnięciem pszenicznej kwaśności i cytrusów. Więcej zaczyna się dziać dopiero po chwili. Do głosu dochodzą zioła nadające piwu bardzo specyficznej, mocnej, herbacianej goryczy z delikatnie miętowym finiszem. Goryczka jest dość długa i może okazać się nieprzyjemna dla delikatniejszego podniebienia. Niestety, w posmaku wychodzi również gryzący alkohol.

Ciekawy z tej Zielarki eksperyment. Doprawienie piwa chmielem i ziołami okazuje się mieć niemały potencjał. Trzeba jednak popracować nad wykonaniem i pozbyć się zalegającej goryczki i wyczuwalnego smaku alkoholu. W obecnym kształcie Zielarka jest piwem interesującym, ale z drugiej strony wymagającym i dość ciężkim w odbiorze.



piątek, 21 sierpnia 2015

Pinta Kwas Gamma - maliny na kwasie


Pinta kontynuuje swój kwaśny alfabet tym razem dodając trochę słodkości do piwa. Kwas Gamma z dodatkiem malin ma gasić w pragnienie w upalne dni. Jak wyszło?

Zastanawiam się czy Pinta ma zamiar przelecieć cały grecki alfabet i co wymyślą przy Kwasie Omega (hohoho). Póki co kolejne kwasy są bardzo oryginalne i ciekawe. Najcieplej został przyjęty Kwas Alfa. Kwas Beta nie każdemu smakował (chociaż nam akurat tak).  W ogóle warto zauważyć, że moda na piwa kwaśne stała się już faktem. Jeszcze jakiś czas temu powtarzałem żartobliwie, że "sour is a new hoppy" a teraz okazuje się, że to wcale nie żart. Swoje wariacje na temat piw kwaśnych wypuszczają Artezan (Jam Session), Bazyliszek (Czarna Mańka, Kwach), a niedługo piwo w stylu gose ma wypuścić browar Olimp. Oczywiście nadal popularne są piwo mocno goryczkowe, ale jakiś czas temu nie było na rynku tyle piw kwaśnych. Może to tylko letnia, sezonowa moda, a może piwa kwaśne zostaną z nami na dłużej. Zobaczymy. 

Kwas Gamma to raspberry sour czyli kwaśne piwo malinowe. A w zasadzie z dodatkiem świeżo wyciśniętego soku z malin. Do tego procederu użyto aż 1000 kg tego owocu więc można obiecywać sobie wiele. Oczywiście czym byłby pintowy kwas bez bakterii kwasu mlekowego. Biorąc pod uwagę, że same maliny potrafią być dość kwaśne można spodziewać się prawdziwej kwaśnej bomby. 

Etykieta wpasowuje się w kwaśną serię Pinty i jest ok. Do uwarzenia piwa użyto słodów: jęczmiennego, pale ale i Carahel. Nachmielone jest francuskim Strisselspaltem i niemieckim Tettingerem. Obowiązkowo bakterie Lactobacilius Helveticus. Drożdże to Safale US-05. Ekstrakt wynosi 13,1 % a zawartość alkoholu to 5 %.

Piwo nalewa się z zaledwie symboliczną pianą, która po chwili znika i zostawia tylko lichą obrączkę na powierzchni. O lacingu nie ma mowy. Gamma ma barwę jasnoczerwoną, podobną do czerwonego kisielu lub zawiesistego, domowego kompotu. Pozostaje nieprzejrzyste. 

W zapachu uwydatnia się przede wszystkim kwaśność. Bakterie kwasu mlekowego robią swoje i w tym aspekcie wszystkie trzy kwasy są do siebie podobne. Tutaj jednak można jeszcze wyczuć aromat zarówno świeżych malin jak i domowego soku malinowego. Chciałoby się jednak, żeby był on nieco bardziej wyrazisty.


W smaku również jako pierwszy uderza kwas. Jest on wyraźniejszy niż w poprzednich piwach. Widać, że maliny tylko wzmocniły odczucie kwasowości i dobrze - dzięki temu piwo jest bardziej wyraziste i rześkie. Owoce również są dobrze wyczuwalne, chociaż mają posmak jakby nieco sfermentowany. Piwo jest lekkie i wodniste. Wysycenie jest średniowysokie - takie jak powinno być przy tego typu piwach. Wyczuwalna też jest lekka cierpkość owoców. Goryczki oczywiście nie ma. 

Kwas Gamma to całkiem solidne piwo. Świetnie gasi pragnienie w letnie dni i dodaje do piwa nutę słodyczy. Co prawda spodziewałem się większego udziału malin w smaku, ale i tak jest całkiem nieźle. Mi piło się je dobrze i zapewne Wam również. Polecam!

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Raport o stanie kraftu #7 - Sierpniowe grillowanie


Na blogu prawdziwe starcie. Piwny mecz Polska - Anglia. Na utartej, działkowej murawie zetrą się reprezentanci polskiego kraftu i angielskie klasyki prosto z lidlowej półki. Kto wyjdzie z tej walki zwycięsko?

Nie wybrałem się na Festiwal Prawdziwego Piwa w Łebie, gdyż dużo wcześniej miałem już zaplanowany wyjazd o nieco innym, choć z drugiej strony dość podobnym charakterze, gdyż w obu przypadkach nieodłączną rolę odgrywa picie piwa. Chodzi mi oczywiście o wyjazd na działkę w celu nieobowiązującego, połączonego z licznymi "degustacjami", grillowania. W przeciwieństwie do wyjeżdżających na festiwal, piwo musiałem jednak zabrać ze sobą. W sam raz nadawał się do tego zapas brytyjskich ejli zakupionych w pewnym dyskoncie, ale polskich kraftów (dostosowanych do panującej aury) również nie zabrakło. Reprezentantami polski było Babie Lato - saison z browaru Artezan oraz Kwas Beta, czyli lichtenhainer uwarzony przez Pintę. W drugim narożniku stanęły piwa z wysp brytyjskich - szkocki stout Belhaven Black oraz Bishops Finger i Late Red z browaru Shepherd Neame.

Babie Lato - Artezan



Chciałoby się rzec, że piwo nawet swoją nazwą pasuje do okoliczności. "Letni" jest też jego aromat, będący mieszanką cytrusów kwiatów, przypraw i gumy balonowej. W tle pojawia się też kolendra, coraz bardziej wyczuwalna w miarę jak piwo ogrzewało się na niemiłosiernie przypiekającym słońcu. W smaku oczekiwałem rześkości i niestety nieco się zawiodłem. Babie Lato piwo jest dość słodkie, przywodząc na myśl biszkopty czy korzenne ciasteczka. Chmielowość zaznacza się w dość wysokiej jak na styl goryczce, a obrazu całości dopełnia dość wysokie wysycenie. Piwo jest całkiem smaczne, choć w moim odczuciu nieco zbyt słodkie i na dłuższą metę trochę zamulające.

Kwas Beta - Pinta



Lichtenhainer to styl dość rzadko spotykany, nawet w rzemieślniczym piwowarstwie. W skrócie można powiedzieć, że jest połączeniem kwaśnego, pszenicznego piwa i... piwa grodziskiego, od którego pożycza charakterystyczną wędzonkę. Wersja Pinty pachnie kwaśnym jogurtem i sokiem z cytryny, co nie wynika jednak z żadnej wady, a celowego zakażenia piwa bakteriami kwasu mlekowego. W tle pojawia się też bardzo delikatna nuta dymna. W smaku piwo jest przede wszystkim kwaśne, wysoko wysycone, z delikatną wędzonką i symboliczną goryczką. Podobnie jak poprzednie kwaśne piwo Pinty, idealnie nadaje się do gaszenia pragnienia. Nawet w takie upały, gdyż zawartość alkoholu w tym piwie jest bardzo niska (zaledwie 3,2%), co sprawi że Kwas Beta nie strzeli zbyt szybko do głowy. A o to w taki gorąc nietrudno.

Black - Belhaven



Przy okazji tygodnia angielskiego w pewnym znanym dyskoncie, na sklepowych półkach pojawiły się dwa klasyczne, brytyjskie stouty. Guinessa dość dobrze znam i szczerze powiedziawszy za nim nie przepadam, dlatego skusiłem się na drugie z tych czarnych niczym smoła piw. Belhaven Black piłem z kolei kilkukrotnie w wersji lanej i był wcale niezły (a z pompy to już miodzio - polecam), dlatego też chciałem sprawdzić jak sprawuje się butelkowa wersja piwa. "Stout to stout, po co drążyć temat?" Zdają się mówić piwowarzy Belhaven, bo piwo pachnie niezbyt intensywną czekoladą i zimną kawą. Piwo jest dość wodniste i lekkie, z delikatną nutą czekoladową i całkiem wyraźną goryczką o palonym charakterze. Słody palone dają też o sobie znać w popiołowym posmaku. Nie jest to może ósmy cud świata, a piwo nie zachwyci nikogo obeznanego ze światem brytyjskich stoutów, ale pije się je lekko i przyjemnie. Na grilla, albo dłuższe posiedzenie w knajpie jest w sam raz.

Bishops Finger - Shepherd Neame



Bishops Finger to piwo, które chyba najbardziej podpasowało mi z całej tej dyskontowej promocji. Jest ono tylko (i aż) klasycznym do bólu angielskim ejlem, z tym że bardzo solidnie uwarzonym i zbalansowanym. W aromacie dominują nuty toffi i karmelu, dopełnione delikatną nutą owocową. Nie było zaskoczeniem, że w smaku ponownie pojawią się karmelowe akcenty, są one jednak okraszone przyjemnym ziołowym posmakiem i całkiem konkretną goryczką, która sprawia że Bishops Finger jest piwem orzeźwiającym, smacznym, a jednocześnie niezbyt zajmującym. Podobnie jak poprzednik - w sam raz do niezobowiązującego sączenia. Najlepiej butelka po butelce. W zwykłej, sklepowej cenie nie jest to więc żadna okazja, ale w niemal połowę niższej - to już co innego. Nie wiem czy w jakimś Lidlu ostały się jeszcze brytyjskie piwa, ale jeśli tak - Bishops Finger mogę z czystym sumieniem polecić.

Late Red - Shepherd Neame



Ostatnim z reprezentantów Wysp Brytyjskich, którego ze sobą zabrałem, było piwo Late Red, podobnie jak poprzednik warzone przez browar Shepherd Neame. W założeniu jest to piwo raczej bardziej na jesień niż na lato, ale cóż... dyskontowe promocje rządzą się swoimi prawami. Nie jest szczególnym zaskoczeniem, że w aromacie piwa dominują nuty karmelowe i słodowe. Drugoplanową rolę grają zaś całkiem przyjemne aromaty suszonych owoców. Zapachy te znajdują swoje odbicie w smaku piwa, ale na szczęście aspekt słodowy jest równoważony przez ziołową, całkiem wyraźnie zaznaczoną, goryczkę. Wysycenie jest na średnim poziomie, a piwo okazuje się być całkiem lekkie i przyjemne w piciu. Choć oczywiście wciąż jest to typowa, "brytyjska" nuda.

Obie reprezentacje nie zawiodły. Z polskiej drużyny delikatnie zawiódł Artezan, którego piwo mogłoby być nieco bardziej orzeźwiające, nie zawodzi zaś Pinta której Lichtenhainer posmakował nawet zupełnym laikom. Drużyna brytyjska była dobrana dość tendencyjnie - trzej reprezentanci byli najlepszymi wybranymi z dyskontowej oferty. Pozostali raczej nie są warci zachodu.