niedziela, 29 marca 2015

Mrok w Chmielarni - premiera So Far, So Dark i Hard Bride


Jakoś tak się złożyło, że jeszcze nie miałem okazji udać się do nowej Chmielarni, na ulicy Marszałkowskiej. Podwójna premiera piw AleBrowaru, w tym jednego uwarzonego wspólnie z browarem Artezan, była doskonałym powodem, aby w końcu się tam pojawić.

Piwo kooperacyjne - robust porter z dodatkiem lukrecji i kawy, nie budziło moich szczególnych emocji. Osoby lubiące lukrecję w tym kraju można chyba policzyć na palcach jednej ręki, a ja się do nich zdecydowanie nie zaliczam. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja z drugą premierą - na Hard Bride solidnie się napaliłem, w końcu (dobre) barley wine z polskiego browaru to wciąż rzadkość. Jak to zwykle bywa, życie zweryfikowało oczekiwania, a rzeczywistość okazała się zupełnie inna od założeń.

Wieczór zacząłem z uwarzonym w kooperacji So Far, So Dark. "Raz się żyje" pomyślałem i zamówiłem od razu pół litra kawowo-lukrecjowego porteru. I była to bardzo dobra decyzja! Piwo było bardzo kawowe w aromacie, zaś w smaku pojawiały się przede wszystkim nuty gorzkiej czekolady i ciemnych słodów. Lukrecja obecna była jedynie w posmaku i to w niewysokim, akceptowalnym dla mnie, stężeniu. Piwo piło się bardzo lekko, było wręcz orzeźwiające dzięki lekkiej kwaśności i średniemu wysyceniu. Z racji trudnych warunków ciężko o dokładniejszy opis, ale piwo bardzo chętnie powtórzę w wersji butelkowej. Bardzo pozytywne zaskoczenie!

Hard Bride w całej okazałości!

Kolejną gwiazdą wieczoru było piwo Hard Bride. Po pierwszym niuchu okazało się, że zostało bardzo solidnie doprawione amerykańskimi chmielami. Nuty cytrusów i owoców tropikalnych przenikają się i łączą z wyraźnymi zapachami karmelu i tostów. W ustach początkowo daje o sobie znać baza słodowa - smaki toffi i herbatników. Po nich pojawiają się tropikalne owoce i przyjemna, grejpfrutowa goryczka. Hard Bride to piwo, które posmakuje zwolennikom amerykańskiej wersji stylu, jednak złośliwcy mogliby powiedzieć, że to kolejne na rynku triple IPA udające barley wine. Mi całkiem smakowało, przede wszystkim dzięki temu, że nie było to piwo słodkie i "ulepkowate", jak to bywa nieraz z bardziej konserwatywnymi przedstawicielami stylu.

A po degustacji można było z czystym sumieniem wrócić do klasyków, z beczek lał się między innymi Rowing Jack, Black Hope, Cymbopogon czy Pacific.

Koniec części pisanej - czas na kilka zdjęć. Warunki były trudne, ludzi mnóstwo, a ruch w Chmielarni spory, stąd nie wszystko nadawało się do publikacji ;)


Przepiękne miniatury browarów. Był czas się przyjrzeć stojąc w kolejce ;)



Początki były trudne. I tłumne...

...Ale obsługa zwijała się jak w ukropie.




Rozmowy na szczycie ;)


Poważny piwowar ;)

Chmielarnia nie tylko poi spragnionych, ale i karmi głodnych! 

Blogersko-piwowarska śmietanka była oczywiście obecna ;)

Smakowało!

sobota, 28 marca 2015

Piwa dobre i tanie


Było kiedyś takie powiedzonko - "dlaczego tanie wina są dobre? Bo są dobre i tanie". W niektórych przypadkach można je, w drodze analogii, zastosować do tematu piwa. I dlatego przedstawię wam kilka niedrogich, a jednocześnie smacznych piw.

Nie samymi, drogimi przyznajmy, piwami rzemieślniczymi człowiek żyje. Czasem strudzony wędrowiec trafia na złe ziemie, gdzie kupić się ich zwyczajnie nie da. Innym razem, dziura budżetowa nakazuje zaciśnięcie pasa. Nawet gdy fundusze nie są tak bardzo ograniczone, zdarzają się sytuacje, kiedy z czystym sumieniem można sięgnąć po tańsze piwo. W moim przypadku są to głównie imprezy - czy to domówka, czy grill nad Wisłą, czyli sytuacje w których na smaku piwa skupić się trudno (choć jak to pisał pierwszy polski encyklopedysta, Benedykt Chmielowski: "smoka pokonać trudno, ale starać się trzeba").

Bywa, że sięgam więc po piwa tańsze, ale rozum i godność beer geeka każą mi wybierać te, które wyróżniają się smakiem na tle konkurencji. To pierwszy warunek. Aby spełnić drugi - "taniości", przyjąłem umowną, acz nieprzekraczalną granicę 5 zł za jedno piwo. 

Bojanowo - Bojan strażackie



Jasny, dość lekki lager doprawiony amerykańskim chmielem Amarillo. I to właśnie chmielenie wyróżnia to piwo na tle nie tylko innych propozycji z grupy BRJ, ale też spośród innych lagerów dostępnych w supermarketach, czy sklepach osiedlowych. Efektem jest przyjemny zapach cytrusów i żywicy, który dominuje nad słodową, zbożową bazą. W smaku chmiele znów są wyraźnie wyczuwalne, wnosząc sporo owocowego orzeźwienia, a wszystko wieńczy niezbyt mocna, ale wyczuwalna goryczka. To w końcu jasny lager, więc nie mam pretensji, zwłaszcza że goryczka ma przyjemny, ziołowo-miętowy profil.

     

Poszczególne warki, jak wszystkich piw z Bojanowa, bywają nierówne. Czasem aromatu chmielowego jest mniej, czasem więcej. Zdarza się też obecność żelaza, choć na szczęście nigdy na poziomie, który by to piwo dyskwalifikował. Butelkę testową kupiłem za 3,39 złotych i w tej cenie trudno o lepszy wybór.

Fortuna - Miłosław Pilzner


     

Kolejne piwo, które bywa mocno nierówne, ale którego udane warki są niezłym wyborem w ograniczonym budżecie. Za około 3 złote otrzymujemy niezłego pilsa, doprawionego chmielem z rodziny Golding, który faktycznie można wyczuć w aromacie. Piwo pachnie nutami ziołowo-trawiastymi, ale i owocowymi, czy kwiatowymi. W smaku jest dość orzeźwiające, choć tu już udział chmielu jest zdecydowanie mniejszy i to zbożowy, słodowy aspekt piwa wybija się na pierwszy plan. W tle pojawia się również nieco masełka, choć akurat w pilsach jest to, moim zdaniem, do zaakceptowania. Zwłaszcza gdy, jak w tym przypadku, nie przeszkadza w piciu.

Wspomniana nierówność i pojawiające się niekiedy wyraźniejsze wady (głównie żelazo), sprawiają że trzeba do pilsa z Miłosławia podchodzić z rezerwą. Niemniej stanowi on mój częsty wybór kryzysowy na największym bezpiwiu, gdy w okolicy nie ma nic prócz Żabki.

Kormoran - Warmińskie Rewolucje



W przeciwieństwie do poprzednich piw, w Warmińskich Rewolucjach nigdy nie natknąłem się na wady, co sprawia, że jest to pewny i co najważniejsze, bardzo dobry wybór. Browar Kormoran oferuje lagera w cenie oscylującej wokół 4 złotych, który zachęca bardzo przyjemnym ziołowo-owocowo-słodowym aromatem. W smaku, oprócz słodów pojawiają się również wyraźne akcenty chmielowe. W pierwszej chwili po wzięciu piwa do ust daje o sobie znać specyficzna, orzeźwiająca i delikatna kwaśność kojarząca mi się z dojrzałymi jabłkami. Następnie do głosu dochodzi ziołowa, całkiem wyraźna jak na lagera goryczka. Piwo świetnie nadaje się do gaszenia pragnienia, upodobałem je sobie zwłaszcza w sezonie letnim.

Wąsosz - Polka Pils


     

Czyżby porządny, lekki pils za 3 złote? Jeśli dorzucimy kilkadziesiąt groszy (w moim wypadku 40) - tak! W aromacie dominuje zbożowość słodów i ziołowe aromaty polskich chmieli. Pojawia się też w tle nuta maślana, ale wszystko w granicach stylu i w ramach dopuszczalności mojego nosa. Piwo jest bardzo lekkie i orzeźwiające. Nic dziwnego, w końcu ekstraktu, a co za tym idzie i alkoholu, nie jest w nim zbyt wiele. Orzeźwiające walory Polki zwiększa wyraźna, ziołowa goryczka, która mogłaby być nawet jeszcze ciut mocniejsza. Wciąż jednak uważam Polkę za udanego pilsa, w dodatku w niewysokiej cenie i o w miarę stabilnej jakości.

Żywiec - Żywiec APA



O koncernowym, żywieckim american pale ale była już na blogu mowa, a ostatnio miałem okazję pić warkę z terminem do sierpnia 2015 roku i wydaje mi się, że znacząco się nie pogorszyła. Nadal jest to dość lekkie, nieco wodniste APA, o przyjemnym aromacie owoców cytrusowych, które dają o sobie znać również w smaku. Oczywiście, jest słabsze od wielu rzemieślniczych piw w tym stylu, ale po pierwsze - kosztowało mnie dokładnie 3,99 złotych i mogę je kupić w wielu większych i mniejszych sklepach, po drugie - jestem w stanie wskazać co najmniej kilka uwarzonych w Polsce APA, które były od tego z Żywca (a właściwie z Cieszyna) zdecydowanie słabsze. I przynajmniej dwa razy droższe. W każdym razie jest to również niezły, budżetowy wybór, w dodatku coraz łatwiej dostępny w skali kraju.

     

Macie jakieś swoje typy piw, które są jednocześnie tanie i smaczne? Jeśli tak, to dajcie znać w komentarzach pod tekstem, albo na naszym facebooku!

czwartek, 26 marca 2015

Chmielogród Rudobrody Mag - maślana klątwa

Niecodziennie przychodzi do mnie przesyłka aż z Chmielogrodu, w dodatku zawierająca eliksir według receptury samego Rudobrodego Maga. Jego magia okazała się jednak mocno kapryśna. 



Zacznijmy jednak od początku. Zalew spamu, który wpada do naszych skrzynek na listy staje się ostatnio niezwykle przytłaczający i powoduje, że łatwo można przegapić ważne przesyłki. Myślałem, że problem unormuje się nieco po wyborach samorządowych, ale oczywiście nic takiego nie miało miejsca. Kilka dni temu wybrałem się sprawdzić pocztę i po otwarciu drzwiczek spadła na mnie lawina reklam i wszelkiego rodzaju śmieci. Szybko przejrzałem je i wrzuciłem do nieodległego śmietnika i jak się okazało, wśród ulotek, które skończyły wśród śmieci, musiało też być awizo z poczty. Na szczęście mój współlokator jest bardziej skrupulatny przy przeglądaniu zawartości skrzynki, a może większy druczek z poczty bardziej rzucił mu się w oczy. W każdym razie okazało się, że oczekuje na mnie przesyłka. Oczywiście prosto z browaru Chmielogród, któremu w tym miejscu chciałbym bardzo podziękować.

Na początek kilka słów o tej inicjatywie. Jako wielbiciel gier RPG, czy to w wersji komputerowej, czy też tej prawdziwej - papierowej, a także pochłaniacz książek fantasy, strasznie jaram się etykietami, historyjkami i całą otoczką jaką tworzą włodarze Chmielogrodu. Bardzo spodobał mi się również nowy design etykiet tego browaru, który możecie porównać z recenzowanym przez Mateusza jakiś czas temu piwem Foszasty Olbrzym. Grafiki to już naprawdę pierwsza klasa, spokojnie mogłyby zdobić chociażby okładkę jakiejś książki w klimacie fantasy.

Dlatego też, kiedy przeczytałem o przenosinach inicjatywy do Witnicy, przeraziłem się niczym Bilbo Baggins podczas pierwszego spotkania ze Smaugiem. Niestety, browar ten ma spore problemy z wadliwymi piwami, zwłaszcza z diacetylem powodującym charakterystyczny, maślany zapach i smak, a także z objawiającym się co jakiś czas żelazem. Oczywiście nie wszystkie tam uwarzone piwa można od razu spisać na straty, ale te wady pojawiają się zatrważająco często i obawiałem się, że i tym razem nie uda się ich uniknąć. I się nie udało, ale o tym za moment.

Piwo ma kolor ciemnego złota i jest nieco zmętnione. Mag może i ma rudą brodę, ale skrywa ją pod czapą białej, całkiem trwałej i urodziwej piany, która opada do warstewki utrzymującej się niemal do końca picia.

W aromacie pojawiają się elementy niezwykle pożądane, takie jak tropikalne owoce i żywica, oraz te których w piwie być nie powinno - wyczuwalny jest zarówno maślany diacetyl, jak i zapach żelaza. Wady te nie są może szczególnie intensywne, skutecznie utrudniają jednak rozkoszowanie się wonią amerykańskiego chmielu Simcoe.

O ile zapach rokował jeszcze, że mimo pewnych wad piwo może okazać się smaczne, tak pierwszy łyk szybko te przewidywania zweryfikował. Niestety, moim pierwszym i początkowo jedynym skojarzeniem była brzoskwiniowa maślanka, w którą ktoś magicznie przemienił ten pięknie wyglądający trunek. Do masełka można się na szczęście przyzwyczaić, gdyż nie występuje w aż takim natężeniu, które bardzo utrudniałoby picie. Ujawniają się wtedy również zalety eliksiru Rudobrodego Maga, który okazuje się być całkiem solidnie owocowy i dość lekki. Byłby też dość przyjemny w piciu (jeśli już przeboleje się ten diacetyl), gdyby nie nieprzyjemna, długo zalegająca goryczka, która jest zdecydowanie zbyt absorbująca jak na ten, z założenia łagodny, styl. Mam również nieodparte wrażenie, że w tle ponownie pojawiają się posmaki żelaziste.

Gracze Warhammera z pewnością pamiętają zjawisko Przekleństwa Tzeentcha. W tej papierowej grze RPG, czarodziej mógł paść ofiarą złych mocy, które powodowały wystąpienie nieprzewidzianych zjawisk, często nieprzyjemnych lub katastrofalnych, obok zwykłych efektów rzuconego zaklęcia. Rudobrodego Maga dopadło chyba właśnie takie przekleństwo, bo gdyby nie wyraźnie dające o sobie znać wady, piwo z Chmielogrodu mogłoby być całkiem niezłym american pale ale. Może w kolejnych warkach uda się pokonać przeciwności, tym razem magia okazała się być zbyt słaba.

środa, 25 marca 2015

Raduga Naked City

Na polskiej scenie piw rzemieślniczych pojawiło się do tej pory kilka interpretacji stylu Belgian IPA, w większości mniej lub bardziej udanych. Tym razem na trop sprawy mariażu amerykańskich chmieli i belgijskich drożdży wpadł browar Raduga.


Kryminalne nawiązanie nie jest przypadkowe. The Naked City, czyli po polsku Nagie Miasto, jest bowiem oskarowym kryminałem, wyprodukowanym w 1948 roku. Film posiadał gwiazdorską, jak na owe czasy, obsadę, a wyreżyserował go Jules Dassin - spec od kina noir. Film opowiada zaś o śledztwie prowadzonym w sprawie zabójstwa znanej modelki.

Dotychczasowe piwa Radugi, a zwłaszcza ostatnie – Sunset Blvd. i Lost Weekend, które były wręcz wyśmienite, zrodziły spore oczekiwania wobec najnowszego produktu tego browaru. Poprzeczka dla naszego detektywa została więc ustawiona wysoko, a sprawa o kryptonimie Naked City wcale nie była prosta.

Przyjrzyjmy się podejrzanemu. Grafika na etykiecie trzyma poziom, do którego przyzwyczaiła nas Raduga. Tym razem przedstawia nagą kobietę w wannie, skąpaną nie tylko w wodzie, ale i w promieniach słońca wpadającego przez okno. Efekt jest bardzo udany i oczywiście kojarzący się ze stylem graficznym końcówki lat 40-tych.

Naked City ma ciemnopomarańczowy kolor i jest mocno zmętnione. Początkowe buduje się nad nim wysoka, zbita, biała piana, ale podobnie jak najtwardszy zawodnik w końcu zmięknie podczas przesłuchania, tak piana nad Naked City opadała stopniowo przez kilka minut, do końca pozostając jedynie w formie kożuszka.

Na miejscu zbrodni unosił się wyraźny aromat tropikalnych owoców i cytrusów, wynikający z użycia amerykańskich chmieli. Przyprawowe akcenty wnoszone przez belgijskie drożdże pojawiają się w tle, ustępując wspomnianym chmielom i zbożowej słodowości. W miarę ogrzewania się piwa aromat korzennych przypraw i pieprzu nabiera jednak zdecydowanie na sile. Lubię, kiedy piwo zmienia swój charakter z upływem czasu, stąd byłem bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw.

Czas na ostateczną konfrontację z podejrzanym. W ustach w pierwszej chwili pojawiają się owoce tropikalne i cytrusowe, o dziwo nie wnosząc słodyczy, a sporą wytrawność. Akcenty słodowe pojawiają się po chwili, dodając do owoców smak karmelu, ciastek i herbatników. Cała ta mieszanka uzupełniona jest mocną, ale przyjemną grejpfrutową goryczką i charakterystycznym dla belgijskich piw, pieprzowym posmakiem.


Detektywowi udało się rozwikłać tę niełatwą sprawę wzorowo. Podejrzany został ujęty, dokładnie przeszukany i przesłuchany, a zdobyte dowody pozwoliły na doprowadzenie go przed oblicze Sądu, który wydał jedyny sprawiedliwy wyrok – Naked City to kolejne, świetne piwo Radugi.

poniedziałek, 23 marca 2015

Paulaner Salvator - podróż w czasie


Bawarski Paulaner jest znany chyba większości pijących piwo Polaków. Weissbiery z Monachium są w końcu dostępne w wielu supermarketach, knajpach, czy nawet sklepikach osiedlowych, a browar jest jednym z niewielu uprawnionych do warzenia piwa na Oktoberfest. Dziś zmierzę się jednak z prawdziwą legendą Bawarii - doppelbockiem.

Tak określa się bowiem styl piwa Paulaner Salvator. Wedle dostępnych w internecie źródeł doppelboki, czyli podwójne koźlaki, zaczęto warzyć na terenach dzisiejszych Niemiec pod koniec XVII wieku. Pionierami mieli być mnisi z zakonu Paulinów, którzy te ciężkie, treściwe piwa produkowali na własne potrzeby na okres... postu, kiedy to ilość spożywanego w ciągu dnia pożywienia była drastycznie ograniczona. Pełne składników odżywczych piwo mogło z powodzeniem zastąpić niemały posiłek, stąd też pewnie jego duża popularność za murami klasztorów. Najprawdopodobniej, warzony wtedy trunek, różnił się od dzisiejszych koźlaków dubeltowych - był słodszy i zawierał mniej alkoholu. Jednak już wtedy piwa mnichów zwano Salvator, czyli Zbawiciel.

Aż do końca XVIII wieku mnichom nie wolno było rozprowadzać swojego piwa poza klasztorne mury. Ponoć jednak często łamali te zakazy, o czym świadczą liczne donosy o pijaństwie w pobliżu przybytków zamieszkiwanych przez Paulinów. Dopiero w 1780 roku mnisi uzyskali stosowne zezwolenia, ale nie nacieszyli się nimi długo - wkrótce nadszedł Napoleon Bonaparte niosąc owoce rewolucji, w tym nakaz sekularyzacji zakonu. W 1806 roku nieczynny browar wydzierżawił browarnik Franz Xaver Zacherl (na rycinie), a po kilku latach wykupił go mimo wielu przeszkód prawnych i administracyjnych. Właśnie w czasie jednej z tych spraw, dokładnie 10 listopada 1835 roku, przesłuchiwany świadek nazwał doppelbocka warzonego przez Zacherla Salvatorem. Mimo, że nieformalnie nazwa ta funkcjonowała od lat, dzięki tej udokumentowanej wypowiedzi, stała się oficjalną nazwą monachijskiego piwa.

Sukces Salvatora był ogromny, nic dziwnego że piwo prędko znalazło naśladowców. W tamtych czasach podróbki nie pochodziły jednak z Chin, a z innych bawarskich browarów, które swoje piwa również nazywały Salvatorami. Ochrona praw autorskich nie była w XIX wieku specjalnie rozwinięta i dopiero prawo uchwalone w 1894 roku umożliwiło zarejestrowanie marki Salvator. Pozostałe browary zostały zmuszone do zmiany nazw swoich piw, w większości pozostawiając końcówkę -ator, która do dziś wyróżnia doppelbocki na sklepowych półkach. 

Tak w skrócie prezentuje się zawiła, acz ciekawa historia koźlaka dubeltowego z browaru Paulaner. Według browaru do dziś piwo jest warzone na podstawie dawnej receptury, więc przed spróbowaniem go, czułem się niemal jak podróżnik w czasie. Efekt potęguje etykieta, nawiązująca do dawnych tradycji i przedstawiająca mnicha, który wraz z bogatym Bawarczykiem raczy się piwem z potężnego kufla.

Pomyślałem, że do takiego piwa świetnie nada się kufel, dość rzadko ostatnio przeze mnie wykorzystywany, a który kupiłem kiedyś w zestawie z kilkoma butelkami pszenicznego Paulanera z okazji 200-lecia Oktoberfestu. Wybór chyba był dobry, bo piwo w tym szkle prezentuje się bardzo zacnie. Jest miedziane, bardzo klarowne i otulone grubą warstwą beżowej piany, która dziurawiła się co prawda, ale dość powoli i do końca pozostawiła ładny kożuszek. Z wyglądu - solidna, niemiecka robota.

W aromacie dominują oczywiście aspekty słodowe. Pojawia się woń chleba, ciasta, orzechów a także ciemnych owoców, takich jak śliwki czy rodzynki. W tle pojawia się także lekka nuta alkoholowa, ale przy 7,9% alk. obj. to specjalnie nie dziwi, a także nie przeszkadza, gdyż dobrze komponuje się ze słodową całością.

Aromat pozwala mieć pewne oczekiwania co do smaku i jak się okazało, zostały one odzwierciedlone niemal w stu procentach. Smak jest bogaty i złożony, a kubki smakowe atakują przede wszystkim słody, potężne niczym mury klasztoru. Akcentów chmielowych nie ma zbyt wiele i przejawiają się właściwie jedynie w goryczce. W ustach dominuje z kolei skórka chleba, herbatniki, śliwki, owoce leśne, winogrona i banany. Na finiszu, obok wspomnianej chmielowej goryczki, pojawia się wyraźny akcent alkoholu i to jest właściwie jedyny element, który przeszkadzał mi nieco w trakcie picia Salvatora. 


Piwo faktycznie jest bardzo treściwe, co w połączeniu z niewysokim nasyceniem sprawia, że nie jest to piwo na przysłowiowe 3 łyki, a raczej na dłuższe posiedzenie. Brzuch zapełnia niemal jak solidna pajda chleba, a skoro tak wygląda obecna wersja doppelbocka, to ta tradycyjna, słodsza, musiałaby być chyba odpowiednikiem drożdżówki w płynie. 

Treściwość i rozgrzewający alkohol sprawiają, że Salvator świetnie nadaje się na chłodny wieczór, tak od późnej jesieni do wiosny. W ciepły, letni dzień, koźlak dubeltowy mógłby się okazać piwem zbyt ciężkim, za mało orzeźwiającym i za bardzo alkoholowym. Ja w każdym razie, swoją podróż w czasie uznaję za bardzo udaną.

sobota, 21 marca 2015

Sztuka piwnej wojny


Jestem zwolennikiem teorii, że w biznesie, zwłaszcza tym wielkim, nic nie dzieje się przez przypadek. A na rynku piwnym miało miejsce ostatnio kilka dziwnych "zbiegów okoliczności". Spisek? Nie sądzę, chociaż.... Sprawie warto przyjrzeć się bliżej.

Pierwszy przykład toczących się podchodów, to niedawne zamieszanie wokół browaru w Cieszynie, który to został oficjalnie wyłączony z Grupy Żywiec, dzięki czemu miał zyskać większą swobodę działalności, a co za tym idzie rozszerzenie oferty. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ oferta nowego-starego, cieszyńskiego browaru ma być zbliżona do oferty browarów rzemieślniczych. Double IPA, hefeweizen, stout z dodatkiem chili i wanilii - to brzmi jak lista premier nowego kontraktowca, nie część oferty browaru, który faktycznie wciąż będzie pozostawał pod kontrolą koncernu. 

Część fanów piwa od razu podniosła krzyk i w sumie trudno im się dziwić. Browary rzemieślnicze przetarły szlak nowofalowym piwom, stworzyły pewną modę i powiązaną z nią rynkową niszę, w którą z buciorami wchodzi wielki koncern. To już nie jest sondowanie rynku w formie Żywca APA, już wkrótce powstaną w Polsce prawdziwe "crafty beers", jak to się mówi w USA, czyli piwa warzone przez wielkie korporacje, które podszywają się pod rzemieślnicze wyroby.

Do rozgrywki przyłącza się również kolejny gracz, który do tej pory dość biernie przyglądał się sytuacji na rynku. Mowa oczywiście o Carlsberg Polska, czyli spółce, która wypuściła ostatnio na rynek takie cuda jak Harnaś Wysokochmielowy i Carlsberg Nox. O ile to pierwsze piwo można potraktować z pewnym przymrużeniem oka, tak nad nowym Carlsbergiem warto pochylić się bliżej. Czym jest Nox? Piwo jest promowane jako produkt "premium", o czym świadczy nieco wyższa cena i mniejsza pojemność butelki. Jest to też oczywiście jasny lager, z tym że ponoć mocno nachmielony na aromat odmianą Polaris. Niby nic specjalnego ani ciekawego, jednak tym co poruszyło sporą część piwnych geeków, był napis na krawatce głoszący "Intensywny aromat bez zbędnej goryczki".

Zaraz, zaraz... Bez zbędnej goryczki? Czyżby przytyk skierowany w stronę browarów regionalnych i rzemieślniczych, które przecież na mocno goryczkowych piwach opierają dużą część swojego asortymentu? Wydaje mi się, że raczej próba utwierdzenia typowego konsumenta Carlsberga w jego sklepowych wyborach. Carlsberg Nox przecież rynku nie zawojuje, a sam napis jest na tyle nierzucający się w oczy, że dostrzeże go zapewne mały procent kupujących, ale przekaz jest jasny. Kojarzy mi się trochę z niedawnym zagraniem amerykańskiego Budweisera, oczywiście na duuużo mniejszą skalę. Nie jest to atak, czyli próba konkurencji z browarami rzemieślniczymi (jak próbuje to robić Grupa Żywiec), a obrona i umacnianie stałych konsumentów.

Te podchody to na razie tylko gra, przynajmniej dopóki produkcja nowych piw nie ruszy w Cieszynie na pełną skalę i nie trafią one na sklepowe półki. O ile Carlsberg Nox nie jest żadnym zagrożeniem dla piwnej rewolucji, tak ruchy Grupy Żywiec są o wiele bardziej interesujące. W końcu piwa z Cieszyna, pod względem ceny, dostępności i stałej jakości (którą, nie oszukujmy się, wielu rzemieślnikom trudno jest utrzymać) mogą być niezwykle konkurencyjne wobec wyrobów kraftowych. Dodać należy, że takie działania nie są ewenementem na skalę światową. Co więcej, w USA czy Belgii jest wiele browarów produkujących piwa w sposób "rzemieślniczy", a należących do największych graczy na piwnym rynku.

Z perspektywy konsumenta nie rwałbym włosów z głowy i nie obawiałbym się konkurencji między wielkimi i małymi browarami. Napisałem kiedyś, że rozszerzenie oferty, pojawienie się nowych spółek i produktów na danym rynku jeszcze nigdy nie zaszkodziło kupującym i może im przynieść tylko i wyłącznie korzyści w postaci piwa tańszego, lepszego, szerzej dostępnego i w większej ilości gatunków. 

Z pewnością inaczej odbierają to producenci, z którymi koncerny chcą konkurować. Dla nich ruchy wielkich firm browarniczych z pewnością są bardzo niepokojące i zwiastują rychły początek otwartego konfliktu - piwnej wojny. Na razie obie strony siedzą okopane na swoich pozycjach, ale pierwsze, dość nieśmiałe działania można już zauważyć. Wiele zależy od ewentualnego sukcesu lub porażki piw z Cieszyna, a przykład tego quasi-rzemieślniczego browaru będzie nauką dla pozostałych koncernów. Być może wkrótce pojawi się takich tworów więcej. To wszystko przed nami, jednak sądzę, że pierwsze ruchy na froncie piwnej wojny w Polsce będziemy mogli zaobserwować w perspektywie najbliższych kilku miesięcy.

piątek, 20 marca 2015

Birbant Miss Big Foot - stout puszczony z dymem

Kolaboracja to ostatnio bardzo popularne słowo w świecie kraftu. Wspólne warzenie daje możliwość wymiany doświadczeń i może przyczynić się do powstania czegoś niezwykłego. Ostatnio tą drogą poszedł Birbant, który rozpoczyna cykl Birbant i Przyjaciele.

Pierwsze piwo uwarzył wraz z poznańskim pubem Piwna Stopa. Autorem receptury jest piwowar domowy Sebastian Łęszczak. Miss Big Foot jest piwem w stylu smoked foreign extra stout czyli możemy się spodziewać podwyższonej wersji dry stouta. Poza tym styl ten jest tak szeroki, że możemy oczekiwać praktycznie wszystkiego. Najbardziej czekam jednak na wędzoność piwa. 

Zacznijmy od składu. Do uwarzenia piwa użyto słodu pale ale, monachijskiego, pszenicznego, Carafa I, special w, Caraaroma i palonego jęczmienia. Piwo nachmielono: Magnum, East Kent Goldings, lubelskim, Citra i Centennial. Drożdże S-05. Prawdziwie intrygujące są tu jednak dodatki: cukier Muscovado, skórki pomarańczy, polskie wędzone śliwki i laski wanilii. Brzmi super! Ekstrakt: 17, 5 st. BLG, alkohol na poziomie 7 proc.

Etykieta piwa zdecydowanie przyciąga wzrok. ;) Jest o wiele lepsza niż zwyczajowe, nudne etykiety Birbanta - za to duży plus.



Piwo ma barwę ciemnobrązową/brunatną i jest mętne (ciężko zresztą byłoby cokolwiek dostrzec w tak ciemnym piwie). Piana niezbyt obfita, beżowa z drobnymi pęcherzykami. Niestety nie możemy się nią zbyt długo nacieszyć - po chwili znika i nie zostawia śladu na szkle.  

W aromacie na pierwszy rzut nosa rzucają się zapach czekolady, wanilii i cytrusów. Jest też obecny słodkawy aromat melasy (pochodzący od cukru Muscovado). Podbudowa słodowa też lekko wyczuwalna. Nie mogłem natomiast doszukać się wędzonki, śliwek i skórki pomarańczy. 

No nic, stwierdziłem, że przy takiej ilości niuansów pewnie gdzieś jej nie wyczułem i w smaku na pewno będzie konkretny dym. Jakie było moje rozczarowanie gdy okazało się, że po wypiciu już niemal połowy butelki wędzonki dalej nigdzie nie było. Rozumiem, że piwo może mieć dużo fajnych dodatków, które robią ciekawe wrażenie, ale przecież miał to być przede wszystkim smoked stout. Obecne były smaki cytrusów, czekolady, wanilii, melasy. Paloność? Jest. Goryczka? Jest. Wędzonka? Nie stwierdzono. 

Ok, wiem, że do piwa użyto wędzonych śliwek, ale w smaku nie było niczego co mogłoby chociażby przypominać śliwki. Piwo faktycznie jest też słodkie - piwowar poszedł bardziej w kierunku słodszej odmiany FESa - tropical stouta. Pod tym względem piwu nie można nic zarzucić. Goryczka również jest całkiem przyjemna, choć delikatna. Wysycenie jest raczej niskie, ale w porządku.


Cóż, jeżeli szukacie piwa w stylu wędzonym, możecie się zawieść na Dużej Stopie. Przy tej ilości dodatków i w takim stylu, wędzoność nie jest tak wyczuwalna jak powinna być. Nie oznacza to, że piwo jest złe - pod wszystkimi innymi względami jest bardzo dobre. Zwłaszcza dobrze zaakcentowana melasa jest ciekawa w tym piwie. Można je wypić, nie nastawiajcie się jednak na wędzone doznania. 

środa, 18 marca 2015

Beer City Krak I - konserwatywne skrzydło rewolucji


Beer City weszło na rynek z dość odważnym planem - warzenie piw w stylach nierewolucyjnych. Browar obrał drogę niełatwą, bo jego piwa będą zestawiane z klasykami w swoich gatunkach, a ewentualnych błędów nie uda się przykryć wiadrem amerykańskiego chmielu. 

Pierwsze piwo Beer City zowie się Krak, ale w przeciwieństwie do Cracka, warzonego swego czasu przez Pracownię Piwa, nie jest to stout, a angielskie IPA. W składzie nie znajdziemy więc chmielu zza oceanu, a rodzimą Iungę i wyspiarski Fuggles, czyli dość popularny w piwach brytyjskich chmiel aromatyczny. Ciekawa jest sprawa, dodanej do nazwy piwa, rzymskiej cyfry I. Otóż, twórcy browaru postanowili na etykietach oznaczać numer warki, co według mnie jest pomysłem całkiem ciekawym, natomiast może się w przyszłości okazać niepraktyczne. Zwłaszcza, jeśli Beer City będzie warzyć to piwo długo, czego browarowi oczywiście życzę. 

Twórcy Beer City to z wykształcenia historycy, co tłumaczy i styl etykiety i pojawiający się na kontrze cytat z kronikarza Hartmana Schedela dotyczący piwnych tradycji mieszczan krakowskich. Butelka, moim zdaniem, ładnie się prezentuje i wyróżnia na tle nowoczesnego wzornictwa, królującego na półkach polskich sklepów z piwem. Ale mogę nie być obiektywny - swego czasu uczestniczyłem w ruchu rycerskim i miłość do średniowiecznej sztuki czy architektury pozostała mi do dziś ;)

Po przelaniu do szkła, piwo okazuje się mieć kolor bardzo mocnej herbaty. Piana, mimo najszczerszych chęci, nie chciała się zbudować i bardzo szybko znikła niemal całkowicie.

W aromacie, jak to w angielskich IPA bywa, nie brakuje karmelu. Na szczęście pojawia się i ziołowo-korzenny akcent chmielowy, a w tle nuta maślana i jakby delikatne owoce. Aromat nie jest jednak szczególnie intensywny i każdy kto liczy na zmasakrowanie nozdrzy, srogo się zawiedzie.

Karmelowa słodycz pojawia się również w smaku, ale karmelki płynnie przechodzą w nutę ziołowo-trawiastą. Goryczka nie jest szczególnie wysoka, ale wyraźnie odznacza się na finiszu. Wiele więcej o smaku tego piwa napisać nie można, bo i najzwyczajniej niewiele się w nim dzieje. 

Krak jest piwem niezbyt zajmującym i wymagającym, ale, co za tym idzie, nie wymaga specjalnego skupienia i koncentracji. Czyli jako tło spotkania w multitapie nada się całkiem nieźle, choć trudno jest się tym piwem delektować i niektórzy mogliby je uznać za po prostu nudne. Taka już chyba uroda angielskiego IPA. Mam jednak wrażenie, że Freddie wypadł nieco lepiej.

Zostawiając już Kraka - kilka słów o kolejnym piwie browaru, którym ma być klasyczny, niemiecki altbier o nazwie... Wit, która może przecież zmylić niektórych piwoszy. rozumiem, że chodzi tu o postać Wita Stwosza, który był w końcu Niemcem z krwi i kości, jednak wydaje mi się, że szansa na uwarzenie witbiera o ciekawej nazwie i interesującym kontekście historycznym właśnie ominęła Beer City przejeżdżając gdzieś po obwodnicy piwnego miasta. A przecież innych, inspirujących odniesień "niemieckich" w bogatej historii Krakowa by nie zabrakło.


poniedziałek, 16 marca 2015

Wąsosz Freddie - przedstawienie musi trwać!

"Show must go on" śpiewał ciężko już chory Farrokh Bulsara, szerzej znany jako Freddie Mercury, wokalista legendarnej grupy Queen. I przedstawienie faktycznie wciąż trwa, bo mimo że Mercury zmarł w 1991 roku, to wciąż jest inspiracją, nie tylko dla artystów, ale jak się okazuje również dla piwowarów. Jego charakterystyczny wąs ozdobił ostatnio etykietę najnowszego piwa z browaru Wąsosz.

Biorąc butelkę z półki zastanawiałem się nad dwiema kwestiami. Po pierwsze, czy piwo zatrze nienajlepsze wrażenie po Julesie, który okazał się trunkiem co najwyżej średnim, a po drugie, czy Freddie Mercury to faktycznie postać, która powinna pojawić się na etykiecie piwa w tak konserwatywnym stylu jak angielskie India Pale Ale. Był to przecież artysta pełną gębą, który nie tylko wytyczał nowe trendy w muzyce, ale też wzbudzał w swoim czasie wiele kontrowersji. Z drugiej strony, w końcu Queen to zespół brytyjski, a Freddie spędził sporą część swojego życia nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w... Indiach. Szkoda, że Wąszosz nie zdecydował się na czeskiego pilsnera - odniesienie do "Bohemian Rhapsody" narzucało się samo.



Część biograficzna za nami, czas skupić się na tym co Wąsosz uwarzył. Etykieta nie odbiega od pozostałych piw z wąsem i o ile sam zamysł do mnie trafia, tak jakość papieru stale woła o pomstę do nieba. Tym razem moja etykieta była krzywo naklejona, poprzecierana i w kilku miejscach naddarta. Może pora zmienić drukarnię?


W odróżnieniu od etykiety, piwo prezentuje się całkiem godnie. Ma kolor miedzi i jest lekko zmętnione, a śnieżnobiała piana dość szybko opada do eleganckiego kożuszka. To angielska wersja IPA, nie spodziewałem się więc buchnięcia owocowych aromatów, rodem z amerykańskich interpretacji tego stylu. Zapach krzyczy jednak "I want to break free" i gdy już uwalnia się spod piany, atakuje nozdrza nutami ziół, kwiatów, karmelu, a także gruszek czy dojrzałych jabłek. Jak widać, nie trzeba sypać do kadzi całych taczek amerykańskiego chmielu, aby osiągnąć ciekawe efekty. W klasycznych odmianach również jest zaklęta moc, trzeba tylko wiedzieć jak ją wykorzystać. 

W smaku pierwszym akcentem jest karmel, który sprawia, że początkowo piwo wydaje się być słodkie i dość nudne. Po chwili do głosu dochodzi jednak delikatna owocowa kwaśność i cierpkość, która dobrze równoważy efekt słodowy. Trzecim akordem jest wyraźna goryczka, nieco ściągająca i przypominająca gorzką herbatę, prawdopodobnie dlatego, że ma zdecydowanie ziołowo-trawiasty charakter. Wysycenie piwa jest dość wysokie, a bąbelki szczypią nieco w język.

Głos Freddiego Mercury i jego niezwykła charyzma sceniczna po prostu powalały słuchaczy na kolana. Piwo z Wąsosza nikogo na ziemię nie rzuci, jednak jest w nim coś co pozwoli mi je polecić. "It's a kind of magic"? A może po prostu dobra interpretacja klasycznego stylu, pozbawiona wad i przyciągająca ciekawym aromatem. Nieco znudzonym cytrusowymi chmielami amerykańskimi ten wąs z pewnością będzie pasować.