sobota, 31 stycznia 2015

Birbant Nelson Sauvin - miłe złego początki


Nowa Zelandia kojarzy się przede wszystkim z rugby, gospodarką opartą na owcach i pięknymi krajobrazami uwiecznionymi w trylogii Władcy Pierścieni. Jak się okazuje jest to również ojczyzna kilku ciekawych odmian chmielu. Jedną z nich - Nelson Sauvin, wziął na tapetę browar Birbant.

Trzeba przyznać, że single hopy, czyli piwa doprawiane wyłącznie jedną odmianą chmielu, są ostatnio w modzie. Na naszym blogu mogliście przeczytać choćby o dwóch takich propozycjach od Doctor Brew, albo o poprzednim piwie Birbanta z tej samej serii co recenzowany dziś Nelson Sauvin - Simcoe.

O ile jednak we wspominanych piwach mieliśmy do czynienia z chmielami amerykańskimi, znanymi z intensywnego aromatu cytrusów i owoców takich jak mango czy brzoskwinie, tak w przypadku Nelson Sauvin nie wiedziałem do końca czego się spodziewać. Piłem już kilka piw doprawionych tym chmielem, ale zawsze występował on w towarzystwie i właściwie nigdy nie grał głównej roli. Potencjał jest podobno spory - w internecie można przeczytać, że Nelson Sauvin to chmiel charakteryzujący się aromatem winogron i agrestu. Brzmi super!

Etykieta piwa jest typowa dla singlehopowych piw Birbanta. Z pewnością wyróżnia się na sklepowej półce ale... cóż, powiedzmy że nie do końca odpowiada moim zmysłom estetycznym ;) Natomiast samemu piwu z wyglądu nie można nic zarzucić. Ładny, miedziany kolor i solidna biała piana mogą cieszyć oko.

Po otwarciu piwa, z butelki unosi się całkiem przyjemny zapach, który dokładnie odpowiadał teorii. Jest tu i agrest i winogrona, chyba kojarzące mi się najbardziej nie z samymi owocami czy winem, a z sokiem winogronowym. Chmiel nie jest może tak aromatyczny jak odmiany pochodzące z USA, ale pachnie wcale nie najgorzej. Spod owoców wychodziło jednak coś nieprzyjemnego, coś z czym już za chwilę miałem mieć do czynienia w pełnej krasie.

Kilka pierwszych łyków piwa nie zapowiadało jednak nadchodzącej katastrofy. Smak był wyraźnie owocowy, lekko kwaśny i cierpki, a goryczka zbalansowana i nienarzucająca się. W ustach pozostawał agrestowy, przyjemny posmak. 

Niestety w międzyczasie piwo zdążyło się ogrzać...


... a po ogrzaniu wyszła straszna, okropna, wręcz ohydna siarka. Nie taka jak od odpalonej zapałki. Raczej taka, która zmusza do zatykania nosa i panicznej ucieczki w poszukiwaniu najbliższego schronienia. Zdziwiony sprawdziłem kilka internetowych opinii i faktycznie, całkiem sporo osób skarży się na ten "aromat", który w moim przypadku po prostu uniemożliwił dokończenie (całkiem niezłego) piwa. 

Co ciekawe nie wszyscy skarżą się na ten odór, co może wskazywać, że nie w każdej butelce zamknięto małą kopalnię siarki. Być może trafił mi się egzemplarz z zainfekowanej albo wadliwej partii, może trunek po prostu zepsuł się w transporcie. Nie zmienia to faktu, że piwo, które kupiłem było po prostu niezdatne do wypicia. A szkoda, bo zapowiadało się całkiem przyjemnie. 

Moc w chmielu Nelson Sauvin jest i warto ją dobrze wykorzystać. Być może uda się to Birbantowi przy okazji następnej warki, gdyż pierwsze podejście ciężko określić inaczej niż porażka.

piątek, 30 stycznia 2015

Doctor Brew Barley Wine - wino owocowe


Rezerwacje, listy kolejkowe, kupowanie na zapas, chowanie produktów pod ladą... Nie, to nie obrazki rodem z ustroju słusznie minionego, a zjawiska towarzyszące niedawnej premierze RISa i Barley Wine od Doctora Brew. Czy rzeczywiście było o co walczyć?

Doktorzy zrobili na rodzimym rynku piw rzemieślniczych sporo zamieszania i jak mało kto podzielili konsumentów. Niektórzy twierdzą, że browar za bardzo skupia się na marketingu i wypuszcza wciąż bardzo podobne piwa, które różnią się od siebie jedynie nachmieleniem. Ja do nich nie należę. Właściwie wszystkie dotychczasowe propozycje Doctor Brew były moim zdaniem udane, a niektóre z nich oceniam bardzo wysoko.

Mimo to nie uczestniczyłem w zbiorowym szaleństwie, które nastąpiło przy okazji premiery. Skutecznie odwiodły mnie od tego nadchodzące wielkimi krokami egzaminy na uczelni. Bez żadnych kolejek i rezerwacji kupiłem za to doktorski Barley Wine kilka dni później. W sklepie. I to wcale nie spod lady. Z tego co widziałem, RISa też można było jeszcze bez problemu dostać w niektórych specjalistycznych sklepach. Czy więc naprawdę trzeba było ulegać temu wariactwu? Moim zdaniem nie, ale każdy na takie pytanie powinien odpowiedzieć sobie samodzielnie.

Na temat etykiety czy butelki nie będę się niepotrzebnie rozwodzić, więc możemy płynnie przejść do wyglądu samego piwa. A jest co podziwiać! Trunek jest gęsty, miedzianego koloru, lekko zamglony i otulony grubą czapą gęstej, białej piany, nad którą unosi się aromat... cytrusów oczywiście. W końcu to Doctor Brew.

Niestety od tego momentu przestaje się robić tak przyjemnie. Oprócz owoców i delikatnej żywicy piwo pachnie wyłącznie słodką landrynką. Żadnej słodowej złożoności, wszystko przykrywa potężna dawka chmielu. Rozumiem, że taka jest idea browaru, ale też zupełnie się nie dziwię porównaniom tego piwa do podwójnego IPA. W ślepym teście to też byłoby moje pierwsze skojarzenie.


Barley wine powinien w smaku charakteryzować się, cytując Klasyfikację Polskiego Stowarzyszenia Piwowarów Domowych, "intensywnym, złożonym smakiem słodowym, chlebowym, herbatnikowym, orzechowym, opiekanym, karmelowym, toffi". Niczego takiego w tym piwie nie znajdziemy. Czuć, że płyn jest gęsty, pełny i słodki, jednak słodycz jest wręcz zalepiająca i kojarzy się wyłącznie z cukierkami. Cukierkami owocowymi należy dodać, gdyż cytrusy są też wyczuwalne w smaku przynosząc choć trochę orzeźwienia i cierpkości.

Niestety, po chwili do głosu dochodzi alkohol, który atakuje z mocą ofensywy pancernej i zamyka w szczelnym okrążeniu bez szansy na ucieczkę. Mocno rozgrzewa, jest kompletnie nieułożony i nadaje bimbrowego posmaku. Nie ma co liczyć na ratunek ze strony goryczki, która jest tępa, zalegająca i zupełnie nie koresponduje z pojawiającą się w pierwszej chwili słodyczą. 

Wydaje mi się, że Barley Wine uwarzonemu przez Doctor Brew zdecydowanie brakuje ułożenia (czyżby za krótkie leżakowanie?), a z drugiej jest to piwo bardzo proste, wręcz prostackie. Brak jest bogactwa i delikatnych posmaków tak typowych dla innych trunków w tym stylu. Złośliwi mogliby powiedzieć, że podobny efekt smakowy można by osiągnąć wrzucając sobie do ust paczkę owocowych landrynek, zagryzając zieloną gałęzią i popijając nie do końca legalnie pędzonym alkoholem. 

Nadal kibicuję doktorom i życzę im powodzenia, ale mój entuzjazm nieco oklapł, gdyż ich pierwsze podejście do barley wine to niestety porażka na każdym polu. Och, nie każdym. Całe to zamieszanie z premierą dowodzi, że marketingowo wyszło świetnie ;) 


Tylko co ja teraz pocznę z drugą butelką?

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Brown Foot - indiańskie brownie


Indianie nie pijali piwa - no chyba, że za piwo uznamy jakieś cuda z manioku. AleBrowar postanowił jednak uwarzyć piwo w "konwencji" indiańskiej. Czy Brown Foot zdejmuje skalp? Przekonajmy się.

Brown Foot to india brown ale, piwo nieco słodsze od typowych IPA jak i typowych brown ale. W zasadzie jest mariażem obu tych stylów. Blisko mu też do amber ale jak i do klasycznego american pale ale. AleBrowar jak zwykle bawi się konwencją i jak zwykle mocno chmieli. Tym razem musi swoje piwo jednak skontrować z ciemnymi słodami. Sama nazwa Brązowa Stopa ma być imieniem tęgiej Indianki, której ojciec nadał imię po kilku mocno nachmielonych piwach. AleBrowar jak zwykle opowiada zgrabną historyjkę. 

Do uwarzenia piwa użyto słodów pale ale, pszenicznego, Chateau Chocolat, Crystal i zakwaszającego. Do nachmielenia użyto Simoce, Casacade, Chinookiem i Zeusem. Ekstrakt wynosi 16 st., alkohol - 6, 7 %. Goryczka na poziomie 80 IBU.

Owa Indianka jest najważniejszą postacią na etykiecie, która jest typowa dla AleBrowaru. Coż, to kolejna etykieta wpisująca sie w ich konwencję, pasuje do całej marki. O etykietach lęborskich hopheadów już się wypowiadałem - są estetyczne ale to nic specjalnego. 

Tak jak się spodziewałem piwo w barwie ciemnobrązowe z bursztynowymi refleksami widocznymi pod światło. Piana średniej wysokości, lekko brązowa, widoczne średniej wielkości pęcherzyki. Piwo jest dość klarowne.

Na pierwszy rzut nosa wyczuwalne są - a jakże - amerykańskie chmiele. Tutaj mają aromat żywiczny i owoców mango. Jednak w przeciwieństwie do typowych piw chmielonych amerykanami dalej wyczuwalne są zapachy mlecznej czekolady, Poczułem też symboliczna paloność. Połączenie czekolady i zapachów tropikalnych owoców naprawdę udane. 

Te same nuty są wyczuwalne w smaku. Po pierwsze: owoce, dużo owoców. Przede wszystkim grejpfrut, mango i brzoskwinie. No i czekolada. Gdzieś na dalszym planie karmel. Podbudowa słodowa całkiem solidna. Goryczka jak na 80 IBU konkretna - długa i mocna. Trochę jednak zalega. Czekoladowość i słodowość karmelowego słodu Crystal dobrze równoważą goryczkę. Wysycenie w porządku.

Ogólnie całkiem dobre połączenie chmielowej Ameryki i ciemnych, czekoladowych słodów. Szczerze mówiąc, dla mnie czekolada i karmel były w tym piwie ciekawsze niż wszechobecne już amerykańskie chmiele. Całkiem dobrze piło mi się to piwo. Nie ma w tej pozycji nic zaskakującego i ekstremalnego - ot, całkiem przyzwoity reprezentant mocno chmielonych brown ale. 

niedziela, 25 stycznia 2015

Jak przekonać znajomego (lub siebie) do piw rzemieślniczych


Chcesz namówić znajomego na spróbowanie dobrego piwa? A może sam chcesz poznać ten fascynujący świat? Dziś przedstawię Wam kilka sprawdzonych metod, z których każda ma swoich zwolenników i przeciwników.

To mały krok dla człowieka ale wielki skok dla piwosza

Zastosuj metodę małych kroczków!


Według niektórych to droga najskuteczniejsza, inni uznają ją za mozolną i nie zawsze przynoszącą pożądane rezultaty. W skrócie można tę metodę opisać jako stopniowe przyzwyczajanie "adepta" do coraz ciekawszych smaków i odwodzenie go od typowych eurolagerów. 

Zamiast Tyskiego zaproponuj mu jakiegoś Ciechana (byle nie AIPA, pamiętaj, mają być małe kroczki ;)) albo Polkę z Wąsosza. Następnie zapoznaj swojego ucznia z Pierwszą Pomocą Pinty. Zabawa jednak właśnie się zaczyna, bo czas opuścić świat lagerów i pilsów - kolejnym krokiem może być na przykład Żywiec APA lub Lwówek Jankes. Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, teraz możesz przejść do prawdziwie rzemieślniczych piw w stylu APA, AIPA a następnie wypłynąć na szerokie wody kraftu. 

Ja jednak tej metody nie rekomenduję. Wiele osób zatrzyma się w połowie drogi, stwierdzając że skoro dane piwo jej smakuje, to dalsze poszukiwania (w dodatku wśród coraz droższych piw) nie mają sensu. Ryzyko jest spore, a stosowanie tej metody dość mozolne i długotrwałe.

Zebraliśmy się tu wszyscy...

Zorganizuj degustację!


To bardzo ciekawa metoda, która pozwoli nie tylko poznać wiele ciekawych piw, ale też przyjemnie spędzić czas z grupą znajomych. Ma też tę zaletę, że w kilka osób łatwiej złożyć się na jakieś ciekawe, zagraniczne piwo, będące ikoną swojego stylu. Szkoda Ci 40 złotych na Mikkellera Black? Zrzućcie się w 4 osoby. Będzie lżej dla portfela i bez wyrzutów sumienia.

Przygotujcie kartki i długopisy. Zapiszcie swoje obserwacje, a na koniec porównajcie je ze sobą. Możecie też przelać piwo do szklanek i pobawić się w "blind tasting" - spróbujcie odgadnąć, które piwo macie w szklance, jakie aromaty wyczuwacie i jaki smak dominuje. Na koniec możecie też rozdysponować punkty, czy wybrać najlepsze i najgorsze z próbowanych piw. Możliwości jest wiele, a zabawa przy okazji przednia.


Uderz w miasto

Wybierz się do multitapu!


To właściwie wariacja poprzedniej metody. Dlaczego wiec warto ją wyróżnić? W multitapach często mamy do czynienia z ciekawymi piwami zagranicznymi, których próżno szukać na sklepowych półkach. Spora część wielokranów proponuje także mniejsze pojemności piwa (nie tylko 0,3 ale też 0,2) w bardzo atrakcyjnych cenach. Nie muszę chyba wspominać, że pół litra to zdecydowanie nie jest polecana pojemność przy degustacji ;) Coraz częściej można też zamówić deskę piwa, która pozwoli na ciekawe porównanie różnych stylów i smaków.

No i najważniejsze. Picie piwa w knajpie ma swój klimat, którego nie da się odtworzyć w mieszkaniu ;)


Znowu się spotykamy, panie Bond

Zrób wywiad!

To bardzo prosta metoda, która może przekonać znajomego lub znajomą do rzemieślniczego piwa. Bądź niczym tajny agent jej królewskiej mości i spróbuj dowiedzieć się, jakie smaki lubi ta osoba. Jeśli jest wielbicielem mocnej kawy, zaproponuj jej coffee stout. Jeżeli preferuje raczej słodkie klimaty mlecznej czekolady, dlaczego nie zaproponować jej milk stoutu, na przykład tego? Woli owoce? Tu wybór jest naprawdę duży - bananowe hefeweizeny, pomarańczowe witbiery czy cytrusowe APA to tylko wierzchołek tej góry lodowej.

Tę metodę możesz zastosować także, jeśli z wywiadu dowiesz się że Twoja dziewczyna/koleżanka/znajoma do tej pory piła głównie niesławne piwa z sokiem. W takiej sytuacji możesz zaproponować jej na przykład piwo w stylu lambic. Dość słodkie, owocowe wyroby Lindemans na pewno przypadną jej do gustu.

Czy to czary?

Udowodnij, że piwo może smakować inaczej!


Metoda wbrew pozorom dość zachowawcza. Polega na tym, aby "adeptowi" zaproponować piwo, jakiego prawdopodobnie jeszcze nigdy nie próbował. Świetnie sprawdza się zwłaszcza wobec osób, które twierdzą, że piwa po prostu nie lubią. Odrzuć przy tym wszelkie łatwo dostępne w sklepach style i wybierz piwo rzemieślnicze, które jest dobrym reprezentantem swojego gatunku.

W tej metodzie nie chodzi jednak o szokowanie potężną goryczką czy wysokim ekstraktem. Postaraj się dobrać bardziej zbalansowany, łagodniejszy trunek, który w smaku będzie jednak bardzo odległy od eurolagera czy pilsa. Dobrą propozycją może być APA, solidnie doprawione amerykańskim chmielem na aromat. Zapach cytrusów i orzeźwiający smak z pewnością zjednają sobie wielu zwolenników. Sprawdzić może się też owocowo-przyprawowy witbier albo mleczny stout.

W stosowaniu tej metody mam pewne sukcesy. Znajomą, która do tej pory piwa nie lubiła, poczęstowałem Witbierem z browaru Kormoran. Posmakował ;)


Z grubej rury

Mocno chmielonym ładuj!


Na koniec metoda, którą można porównać do terapii szokowej. Kup swojej ofierze ekstremalnie nachmieloną, mocno goryczkową AIPĘ (może Molly IPA od Doctor Brew?), potężnego RISa, do tego najlepiej piwo uwarzone ze słodów wędzonych torfem (Smoky Joe nada się doskonale) albo jakąś klasyczną, kiełbasianą wędzonkę Schlenkerli. Następnie nic nie spodziewającego się "adepta" przywiązujemy do krzesła i... a nie, to nie ta historia.

W każdym razie, ta metoda jest mocno ryzykowna. Może dać efekty odwrotne do zamierzonych i zrazić osobę początkującą do poszukiwań, zanim tak naprawdę je zacznie. Wobec niektórych może jednak przynieść szybkie i zdecydowane efekty. W końcu wielu piwnych maniaków zaczęło swoją przygodę od, w swoim czasie ekstremalnego, Ataku Chmielu czy Rowing Jacka ;)

Jak wyglądały Twoje pierwsze kroki z piwem rzemieślniczym? Udało Ci się przekonać do niego swoich znajomych stosując jedną z tych metod? A może znasz zupełnie inny, niezwykle skuteczny sposób? Daj znać w komentarzach tu, albo na naszym profilu na fejsbuku

czwartek, 22 stycznia 2015

Panzerfaust - krieg trwa!


Piwna rewolucja w końcu dotarła na Górny Śląsk gdzie swoje podwoje otworzył browar Kraftwerk. Ostatnio sprawdziłem ich drugie (po Beboku) piwo - Panzerfaust. Brzmi groźnie? Sprawdźmy więc.

Browar Kraftwerk jest stosunkowo młodym browarem. Swoją działalność rozpoczął 4 września poprzedniego roku. Ich pierwszym piwem był Bebok - coffee milk stout. Nie miałem niestety okazji go pić ale Panzerfausta już nie odpuściłem. Kraftwerk prowadzi dość koczowniczy tryb warzenia. Pierwsze piwo powstało w browarze Majer w Gliwicach. Panzerfausta uwarzono w Witnicy, a kolejne piwa z tego co wiadomo, też mają powstać gdzie indziej.

Piwo uwarzono w stylu Silesian Rye India Pale Ale (w skrócie SRIPA). Nazwa dość dziwna i pokręcona jednak ma swoje uzasadnienie. Nie będę go tutaj jednak zdradzał - znajdziecie je na butelce. ;) Jest więc Panzerfaust żytnim IPA. Do uwarzenia piwa oprócz słodu żytniego użyto też słodu jęczmiennego i pszenicznego. Piwo nachmielono całą gamą amerykańskich chmieli: Amarillo, Belma, Citra, Athanum, Palisade, Simcoe, Chinook i Zeus. Uzyskano ekstrakt o wysokości 16 BLG i 6, 7% zawartości alkoholu. Nie podano ilości IBU. Przy tym stylu piwnym to dość duże niedopatrzenie.

Etykieta Panzerfausta bardzo wyrazista. Panzerfaust nie oznacza tutaj niemieckiej broni przeciwpancernej a dosłowną "pancerną pięść" zaciskającą kłosy zboża i wynurzającą się z krzewu chmielu. Sama nazwa piwa wydrukowana odpowiednią "szwabską" czcionką. Klimat jest. :)

Po otworzeniu butelki piana podeszła nieco do góry - widać duże nasycenie. Po przelaniu do szkła dało się zaobserwować niezbyt wysoką ale całkiem ładną pianę ze średnimi pęcherzykami. Piwo ma barwę bursztynową, która przy przewężeniu szkła przechodzi w ciemnozłotą. Jest też raczej przejrzyste.

W aromacie wyczuwalny jest przede wszystkim chmiel i pochodne od amerykańskich chmieli aromaty - owocowy i żywiczny. Jednak mimo, że użyto wielu amerykańskich chmieli aromaty te nie są tak decydujące jak w innych piwach na tych chmielach. Może zamiast skupiać się na wielu gatunkach chmielu lepiej byłoby porządnie sypnąć tylko dwóch-trzech? Wyczuwalna też podbudowa słodowa.

W pierwszym teście kubków smakowych odczułem wyraźną słodowość, ziemistość a gdzieś na drugim planie nuty chlebowe. Oczywiście dostrzegalne (lecz nie tak wyraźne) nuty owoców tropikalnych. Gdzieś tam też można wyczuć lekki karmel. Piwo ma aksamitność i gładkość taką jaką powinno mieć piwo żytnie. Goryczka na średnim poziomie. Nie zalegająca i całkiem przyjemna. Jak już wyżej wspomniałem, zasugerowałem się wychodzącą z butelki pianą jednak ostatecznie piwo nie było aż tak nasycone.

Co do pijalności - dawno żadnego piwa nie wypiłem tak szybko. Piło się je naprawdę świetnie. Zrównoważone w smaku, bez żadnych godnych uwagi wad. Jeżeli chodzi o piwa żytnie to mieści się w naszej kraftowej czołówce. Jedyne co mógłbym zmienić to - a jakże - dodanie większej ilości chmielu, aby aromaty i smaki z nich się wywodzące były lepiej wyczuwalne. Piwny krieg dotarł na Górny Śląsk i od razu znalazł tam swoje miejsce. Browar Kraftwerk zapowiadał, że lubi eksperymentować i SRIPA należy do jak najbardziej udanych eksperymentów. Panzerfausta wypiłem z dużą przyjemnością i gorąco je polecam. 

piątek, 16 stycznia 2015

Foszasty Olbrzym - piwo made in Chmielogród

Chmielogród to tajemnicze miejsce w fantastycznej krainie gdzie można spotkać elfy, krasnoludy, trolle i smoki. Magiczny świat piw stworzył Browar Piwna z Gdańska. Ostatnio zapoznałem się z najnowszym bohaterem tej opowieści.

Browar Piwna i gdańska Degustatornia stworzyli krainę rodem z opowieści fantasy, w której fani tego gatunku literatury na pewno szybko się odnajdą. Szczerze mówiąc, jako fan fantastyki już za sam ten pomysł mają u mnie plusa. Twórcy Chmielogrodu kreują tajemniczą atmosferę i mają nam do opowiedzenia historię której bohaterami są fantastyczne stwory.

Mieliśmy jak dotąd okazję spotkać się z kilkoma piwami sygnowanymi marką Chmielogrodu (i kolejnymi postaciami), a Foszasty Olbrzym jest kolejnym z nich. Jest to piwo uwarzone w stylu AIPA, ma 14 stopni Plato i 5, 8 % alkoholu. Goryczka na poziomie 70 IBU. Jak przystało na porządną amerykańską wersję IPA piwo doprawiono chmielami Tomahawk, Citra, Simcoe i Centennial.



Etykieta piwa od razu rzuca się w oczy. Pasuje do kreowanego przez Browar Piwna świata. Widać, że ktoś się przy niej napracował - taki wizerunek olbrzyma równie dobrze mógłby pojawić się na okładce książki fantasy. Przy okazji zauważyłem, że piwo ma dość szybki termin spożycia - zaledwie do końca stycznia.

Foszasty ma miedzianą, lekko opalizującą barwę. Piana jest bardzo skromna. Ledwo okrywa powierzchnię piwa średniej wielkości pęcherzykami. Nie utrzymuje się zbyt długo i tworzy zaledwie symboliczną koronkę na szkle. Jak się okazuje nie jest to moje odosobnione spostrzeżenie gdyż inni pijący też zaobserwowali dość ubogą pianę. Zdecydowanie nie jest to najmocniejszy element tego piwa, ale przecież nie zawsze o pianę chodzi.

Aromat jest standardowy dla tego stylu piwa. Co prawda początkowo z butelki wyczuwałem żelazo jednak po przelaniu do szkła aromaty były już poprawne. Na pierwszy rzut nosa wyczułem nuty cytrusowe, owoców tropikalnych (przede wszystkim ananas). W drugiej kolejności nuty żywiczne i ziołowe wywodzące się od chmielu (zasługa Simcoe).

W smaku piwo konkretnie goryczkowe, cytrusowe i nieco ziołowe. Ananas nie odgrywa już takiej roli, teraz lepiej wyczuwalne są nuty grapefruita. Całkiem mocna chmielowość. Gdzieś dalej jest wyczuwalna podstawa słodowa. Goryczka konkretna, żywiczna i garbnikowa lecz niezbyt długo zalegająca. Poza tym nie jest jakoś specjalnie skontrowana ale mi to nie przeszkadza. Piwo nie jest zbyt treściwe i pije się je lekko. Mimo sporej goryczki jest dobrze pijalne. Wysycenie na poziomie średnim, jak dla mnie optymalnie.

W segmencie american india pale ale mamy już dość sporo piw i naprawdę ciężko jest tutaj wymyślić  coś nowego. Foszasty Olbrzym nie próbuje eksperymentować z AIPA ale mimo to jest godnym reprezentantem tego stylu. Goryczka na odpowiednio wysokim poziomie zapewnia fajne doznania. Szczerze zachęcam do spróbowania tego piwa, zwłaszcza, że termin przydatności do spożycia goni ;) Oby w Chmielogrodzie dobrze się wiodło!

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Chwała bogini Ninkasi! - piwo sumeryjskie

Sumerom zawdzięczamy wiele wynalazków. Piwosze mają im jednak szczególnie za co dziękować. Gdyby nie ta mezopotamska cywilizacja... nigdy nie pilibyśmy piwa.

Pomiędzy Eufratem i Tygrysem wyłoniła się cywilizacja, która miała wnieść wiele do światowego dziedzictwa. Jej największym wynalazkiem jest oczywiście piwo ;) Zdziwiłby się jednak dzisiejszy piwosz gdyby ichniego piwa posmakował. Tamtejszy trunek różnił się znacząco od tego co dziś nazywamy piwem. Wielu piwowarów próbuje współcześnie nawiązać do tamtejszej tradycji warzenia piwa, jednak większość prób spływa do kanalizacji. A to które da się pić, często jest uwarzone z dodatkiem "współczesnych składników" Jednak próby nie ustają.

Według mitologii sumeryjskiej stwórcą człowieka i bogiem mądrości był Enki. Należał on tez do pierwszej, najważniejszej triady sumeryjskich bogów. Jego córką była Ninkasi, którą Sumerowie czcili jako bogini wina i piwa. Jak opisywano ją w tamtejszych poematach "zrodziła się z wody aby zaspokajać pragnienia i sycić serca". Ninkasi ponoć sama była matką dziewięciorga dzieci z których każde nosiło imię które oznaczało inny alkohol lub... stan upojenia alkoholowego.

Jednym z najważniejszych zabytków sumeryjskiego piśmiennictwa (i jednocześnie jednym z najstarszych na świecie) jest hymn do bogini Ninkasi, który jest niczym innym jak... przepisem na piwo. Ten spisany na glinianych tabliczkach poemat został napisany ok. XIX w. p. n. e. Oprócz receptury piwa (nazywanego w Sumerze sikaru), hymn wychwala też kobiety jako matki pielęgnujące ognisko domowe.

Wyobrażenie bogini Ninkasi/fot. mainfocus.com

Trunek który został opisany w hymnie do Ninkasi nie przypomina jednak ani trochę piwa, które pijemy dzisiaj. Ziarna zbóż słodowano i suszono. Następnie poddawano jej niezbyt długiemu mieleniu. Do sumeryjskiego piwa nie dodawano chmielu jednak zastępowano go bardzo dużą ilością innych dodatków m. in. winogronami i daktylami. Tak zmieszaną masę formowano w bochenki chleba bappir. Następnie taki chleb pieczono. Upieczone bochenki kruszono i mieszano z wodą. Potem do całości dodawano miodu i cukru. Pamiętajmy, że Sumerowie nie znali drożdży - musieli radzić sobie w inny sposób. Miód i cukier miały w ten sposób zastąpić drożdże w procesie fermentacji. Wszystko to gotowano a potem przelewano do kadzi zbiorczej. Piwo fermentowało w opieczętowanych glinianych dzbanach. Tutaj dochodzimy do najbardziej tajemniczej części warzenia starożytnego piwa. Cukier i miód nie były w stanie w stu procentach zastąpić fermentacji drożdżowej. Nie wiemy więc w jaki sposób piwo fermentowało w glinianych dzbanach, zaraz po przelaniu z kadzi. Czy była to fermentacja spontaniczna? Czy używano resztek z poprzednich fermentacji? Nie wiadomo. Zapisy na glinianych tabliczkach nie odkryły przed nami tej tajemnicy.

Piwo było w Sumerze traktowane nie tylko jako napój. Pełniło też bardzo ważną rolę kulturową. Ze względu na klimat i uwarunkowania geograficzne dorzeczy Eufratu i Tygrysu pito je bardzo często. Zresztą nie traktowano je tylko jako środka do szybkiego "popadnięcia w ramiona bogini Ninkasi" jak mówiono o upojeniu alkoholowym, ale też jako sycącej strawy. Zresztą sumeryjska kultura picia była diametralnie inna od naszej. W dobrym tonie było wyjść pijanym z uczty, a opuszczenie gości trzeźwym uważano wręcz za potwarz dla gospodarza. Picie piwa często łączono z uciechami erotycznymi. Stosunki damsko-męskie były tam bardzo swobodne, a wszystkiemu temu towarzyszyło piwo w dużych ilościach. Porównując to z dzisiejszą sytuacją na tamtejszych terenach, można powiedzieć, że swój okres liberalizmu obyczajowego, Mezopotamia ma już dawno za sobą.

Piwo miało jednak więcej zastosowań niż towarzysz seksualnych orgii. Używano je jako lekarstwo, składano je w ofierze bogom i używano jako środka płatniczego. Piwo było też ważnym elementem różnych uroczystości religijnych. Trunek ten stał się więc nieodłącznym elementem życia Sumeryjczyków. Co więcej, picie piwa stało się przywilejem i świadczyło o wysokim statusie społecznym pijącego.

rachunek za piwo Alulu - zapisano tutaj pochwałę otrzymanego trunku / fot. Tom L. Lee/SilkTork, public domain

Przez prawie czterdzieści wieków jakie minęły od czasu kiedy pierwszy Sumeryjczyk uwarzył piwo, napój ten bardzo się zmienił, jednak jego baza pozostała taka sama. Dzisiaj zresztą próbuje się odtworzyć to starożytne piwo. Z sumeryjskim piwem próbował się m. in. Anchor Brewing, który stworzył piwo o nazwie - a jakże - Ninkasi. Piwo było słodsze od tego jakie znamy, jednak z powodu braku informacji dotyczących fermentacji, nie można go było uznać za "stuprocentowe" piwo sumeryjskie.

Z powodu niemożliwości odtworzenia dokładnej receptury piwa sumeryjskiego, jego tajemnica została dla nas zamknięta już na zawsze. Według mnie wszelkie próby jego odtworzenia muszą zakończyć się niepowodzeniem. Z resztą gdyby udało nam się spróbować sikaru nasze wyobrażenia o piwie mogłyby się znacząco zmienić. Zostawmy więc sumeryjską zupę słodową historii, jednak pamiętajmy, że bez niej nie mielibyśmy dzisiaj tyle uciech. 

czwartek, 8 stycznia 2015

Double Robust Porter - Bad motherf****r

Browar Birbant odświeżył jedną ze swoich pierwszych propozycji i powrócił do stylu robust porter, tym razem nadając mu zdecydowanie większej mocy. W ten sposób, ten z definicji łagodny, angielski styl zbliża się do... porteru bałtyckiego.

Niestety nie mam porównania Double Robust Portera z jego podstawową wersją, która jakoś mi umknęła w zalewie zeszłorocznych premier. No nic, przynajmniej będę miał świeżą głowę i żadnych uprzedzeń podczas oceny tego piwa ;)

Tę fryzurę pamięta z pewnością każdy fan dobrego kina, a już na pewno fani Tarantino, do których i ja się zaliczam. Podobnie jak w przypadku podstawowej wersji porteru Birbanta, z etykiety spogląda na nas Jules Winnfield, czyli jeden z bohaterów filmu Pulp Fiction, mistrzowsko zagrany przez Samuela L. Jacksona. Wersję podwójną od zwykłej odróżnia jedynie widoczna na etykiecie śnieżynka. Może to i mało kreatywne, ale w sumie po co zmieniać naprawdę dobrą etykietę? ;)


Muszę przyznać, że Double Robust Porter zaskoczył mnie pod kilkoma względami. Pierwszym, ale bardzo pozytywnym zaskoczeniem była wspaniała piana. Dawno nie widziałem piany tak wysokiej, zbitej i gęstej niczym afro na głowie Julesa. Z daleka to czarne piwo można by pomylić z czekoladowym deserem okraszonym solidną dawką bitej śmietany.

W zapachu mamy typowe dla porterów nuty czekolady, kawy, ciasta i palonych słodów, a do tego lekkie muśnięcie ziół i tytoniu. Piwowarzy Birbanta musieli chyba dosypać sporo chmielu, skoro da się go wyczuć spod potężnej warstwy aromatów słodowych. W zapachu wyczuwalny jest też słodki alkohol, nic dziwnego skoro jest go w tym piwie aż 7,8%


W smaku dominują nuty czekolady i herbatników. Nie oznacza to jednak, że Double Robust Porter jest słodki, o nie! Wszystko dzięki kwaśno-gorzkiemu finiszowi, który kojarzy mi się z naprawdę mocną kawą. Zaskakuje też, wysoka jak na porter, palona goryczka.

W smaku piwa wyczuwalny jest alkohol, który moim zdaniem jednak całkiem nieźle wpisuje się w całość i nie jest szczególnie męczący. Sprawia za to, że piwo w sam raz nadaje się na zimę, gdyż każdy jego łyk zdecydowanie rozgrzewa i pozwala zapomnieć o panującym za oknem mrozie i leżącym śniegu.


Wysycenie piwa jest umiarkowane, dzięki czemu Double Robust Porter jest gładki i nabiera nieco likierowego charakteru. Wyższe nagazowanie z pewnością by mi w tym przypadku przeszkadzało.

Podsumowując, Double Robust Porter oceniam bardzo pozytywnie. Piwo piło mi się przyjemnie, a wyczuwalny alkohol może i mógłby być nieco bardziej ułożony, ale szczególnie mi podczas picia nie przeszkadzał. Jakby to powiedział Jules - That is a tasty beer!


wtorek, 6 stycznia 2015

Birbant Simcoe - siła w prostocie

Okres świąteczno-noworoczny nieuchronnie dobiega końca. W związku z tym, że w tym okresie sklepy piwne bywają pozamykane przez naprawdę długi czas, zapewne wielu z Was zakupy robiło wcześniej. Moje zapasy już się skończyły i teraz będę pewnie czekał na tegoroczne premiery. Zanim to nastąpi miałem do wypicia jeszcze butelkę Birbanta Simcoe.

Simcoe jest jednym z amerykańskich chmieli, których używa się do warzenia nowofalowego piwa. Używany jest przede wszystkim do piw górnej fermentacji - india pale ale, american pale ale, american india pale ale. Można go zidentyfikować po lekkim aromacie żywicznym. Stosowany jest też do chmielenia na zimno.

Takiego właśnie chmielu postanowił użyć browar Birbant do uwarzenia swego single hopa. Przyznam szczerze, że obok premiery tego piwa jak i bliźniaczego mu Mosaica przeszedłem niemal zupełnie nieświadomie. Po bliższym zapoznaniu się bliżej z tematem okazało się, że Birbant rozpoczyna swoją "światową" serię piw i zaczyna oczywiście od Stanów Zjednoczonych.

Simcoe Pale Ale nie dość, że jest single hopem, to jeszcze single maltem (użyto słodu pale ale). Jak widać Birbant stawia na prostotę. Do piwa zadano też drożdży US-05. Ekstrakt wynosi 12 st. BLG a zawartość alkoholu - 4, 7%. Piwo ma 40 IBU.

Etykieta dość standardowa jak na Birbanta. Raczej ascetyczna i bez wielu fajerwerków. Z butelki daje się wyczuć aromat cytrusowy i w drugiej kolejności żywiczny - wszystko jest więc na miejscu. Piwo ma kolor ciemnego złota, przechodzącego w bursztyn. Jest lekko mętnawe. Piana niezbyt obszerna i niewysoka, jest jednak kremowa i dobrze zbita i z drobnymi pęcherzykami.


Czas na smak. Tutaj też na pierwszy ogień rzucają się cytrusowe owoce, solidna słodowość i gdzieś w oddali, niezbyt rzucająca się żywiczność. Tak jak się spodziewałem goryczka nie jest zbyt mocna. Jest ona jednak bardzo chmielowa, która ma bardzo przyjemny charakter. Całość sprawia bardzo dobre, orzeźwiające wrażenie.

Piwo zrobiło na mnie całkiem dobre wrażenie. Chociaż american pale ale nie jest stylem bardzo ciekawym - raczej nie da się w nim odkryć niczego nowego -  to piwo jest bardzo dobrym jego reprezentantem. Wysoka słodowość w smaku i przyjemna, średnia goryczka sprawiają, że piwo jest bardzo pijalne.  Birbant pokazał, że wcale nie trzeba używac wielu słodów i chmieli, aby uzyskać dobre piwo. Simcoe Pale Ale jest najlepszym tego przykładem.

Smutna ballada o strzale w stopę

Kontakt z klientem to bardzo ważna sprawa dla każdego przedsiębiorcy, także dla browaru. Zwłaszcza, jeśli klient jest osobą opiniotwórczą, bo na przykład prowadzi piwnego bloga. Jak takich relacji nie prowadzić zaprezentował nam ostatnio browar Spirifer.

Wszystko zaczęło się od tego, że na blogu thebeervault.blogspot.com ukazał się tekst, w którym autor zawarł swoje przewidywania dla poszczególnych browarów na nadchodzący rok. Jedne chwalił i prognozował im świetlaną przyszłość, innym wieszczył upadek i zapomnienie. O browarze Spirifer wypowiedział się ostro i złośliwie, ale moim zdaniem nie przekraczając granicy wolności słowa i oczywistego prawa każdego konsumenta do posiadania własnej opinii.

Inne skrytykowane browary najwyraźniej się krytyką nie przejęły, ale kulturalny przedstawiciel browaru Spirifer tych kilka wierszy wziął bardzo do siebie i wysłał blogerowi następującą wiadomość:

  
Treść chyba nie wymaga szczególnego komentarza. Wyzwiska i otwarte groźby to mało kulturalna forma komunikacji i reakcji na krytykę. Uważam, że bardzo dobrze się stało, że bloger tę wiadomość upublicznił. Takie zachowania w kontakcie z klientem, partnerem biznesowym i każdym innym człowiekiem muszą być napiętnowane i nie mogą być chowane pod dywan, bo tylko utrwali to patologiczne przeświadczenie niektórych przedsiębiorców, że klient może jedynie towar chwalić, a bloger pisać na jego cześć bezkrytyczne peany. Do tego bezczelna aluzja, że bloger może żądać "kasy za recenzję". Piszący tę wiadomość musiał jak widać odpowiednio podbudować swoje ego. 

Na tym jednak cała historia się nie kończy. W reakcji na upublicznienie wiadomości na profilu fejsbukowym browaru Spirifer zamieszczono następujące oświadczenie:


Komentarz jest co najmniej zaskakujący. Według niego wina nadal leży po stronie blogera, który nie poparł swojej drwiny merytorycznymi argumentami (przy subiektywnej ocenie piwa, hmm?). W dodatku, z oświadczenia wynika niepokojące przeświadczenie, że to kilka złośliwych zdań, napisanych na publicznym blogu, było naruszeniem standardów komunikacji oraz interesu firmy, podczas gdy argumentem na obronę wyzwisk i gróźb jest ich wysłanie w wiadomości prywatnej. Rozumiem, że gdyby przedstawiciel browaru podszedł do blogera w ciemnej uliczce i zaczął mu bez świadków ubliżać też byłoby wszystko w porządku? Na koniec zostawiam kwestię przeprosin, które skierowane do wszystkich trafiają tak naprawdę... do nikogo.

A przecież browar mógł zareagować inaczej. Na początku wystarczyło zignorować słowa krytyki, albo co lepiej merytorycznie się do nich odnieść. Jest kilka browarów w Polsce, których przedstawiciele nie wygrażają blogerom, którzy ośmielą się skrytykować ich wyroby, a wykorzystują ich oceny i komentarze do tego, aby warzyć jeszcze lepsze piwo. Coraz częściej zresztą właściciele browarów komentują opinie blogerów i zazwyczaj robią to w kulturalny sposób. I tak właśnie powinna komunikacja z klientem wyglądać!

Rysa, która przez działanie przedstawiciela browaru Spirifer, powstała na wizerunku firmy, pozostanie na bardzo długo i w tym momencie nawet osobiste przeprosiny blogera nie pomogą jej całkiem zamaskować. Środowisko fanów piwa rzemieślniczego - piwowarów, blogerów i piwoszy jest na tyle małe, że każda taka wpadka musi się skończyć krytyką. Przedstawiciel Spirifera najpewniej o tym zapomniał. 

EDIT: Aby przedstawić cały obraz sytuacji - bloger w końcu przeprosiny otrzymał. Browar opublikował też nowe oświadczenie, po którym najpewniej sprawa dobiegnie końca. W razie czego będziemy Was informować ;)

Sunset Blvd - żyto w stylu noir


Dzień był upalny. Wydawało się, że całe Los Angeles roztapia się w promieniach popołudniowego słońca. Upał docierał też do mojego gabinetu - niewielkiej klitki na trzecim piętrze czynszowej kamienicy. Marzyłem o zimnym piwie i najchętniej wyniósłbym się stamtąd jak najszybciej, jednak miałem na dziś umówione spotkanie. Spotkanie z pewną niezwykle interesującą kobietą.

Nie bez powodu wstęp jest w stylu powieści noir - Browar Raduga, którego piwo dziś zrecenzuję, na grafikach umieszczanych na swoich etykietach nawiązuje do klasyki światowej kinematografii. Po Metropolis i Nosferatu nadszedł czas na Bulwar Zachodzącego Słońca, a więc na jednego z najlepszych, moim zdaniem, przedstawicieli czarnego kina lat pięćdziesiątych.

Etykieta podoba mi się chyba najbardziej z dotychczasowych dokonań tego browaru, jest bardzo stylowa i po prostu ładna. Możemy z niej też wydobyć wszystkie informacje, na przykład o użytych chmielach czy poziomie IBU.

Skoro już przy chmielach jesteśmy, browar Raduga zdecydował się na dosypanie solidnej dawki chmieli amerykańskich. Założenie jest ciekawe, bo cytrusy i żywica mogą przyjemnie skontrować charakterystyczny dla stylu red ale smak karmelu. Byłem też bardzo ciekawy efektu dodania żytniego słodu, który zwykle wnosi do piwa bardzo przyjemną gładkość.

Kiedy nalewamy Sunset Blvd, okazuje się że piwo jest koloru ciemnego rubinu, pełne jaśniejszych, czerwonych refleksów, a przy tym dość przejrzyste. Piana tworzy się w dość grubej, zbitej warstwie i praktycznie do końca otula piwo niewielkim kożuszkiem. 


W zapachu dominuje karmel, słody i oczywiście chmiel rodem z USA. Początkowo aromaty mango, cytrusów i żywicy są bardzo wyraźne, ale w miarę ogrzewania się piwa, akcenty karmelowe zaczynają przejmować pierwsze skrzypce.

Już po pierwszym łyku czuć udział w tym piwie żytniego słodu. Jest bowiem bardzo aksamitne, jakby nieco gęstsze niż inne piwa o podobnym ekstrakcie. W smaku znów dominuje karmel, zrównoważony zdecydowaną goryczką o ziołowym charakterze. Smak amerykańskich chmieli uwydatnia się na finiszu, wnosząc orzeźwiającą, owocowo - cytrusową kwaśność. Ogólne wrażenia są więc bardzo dobre. Może tylko wysycenie jest nieco za wysokie i trochę szczypie w język, nie jest to jednak żadna poważna wada.

Dzięki aksamitności i wyraźnemu smakowi słodów, Sunset Blvd w piciu przypominał mi nieco piwo w stylu Imperial IPA. Mimo sporej goryczki piło je się bowiem bardzo lekko i szybko znikało z kieliszka. Jak widać, amerykańskie chmiele i nietypowy słód potrafią ożywić nawet tak nudny styl, jak klasyczne czerwone ale ;)

Podsumowując, Sunset Blvd to zdecydowanie najlepsze, jak dotychczas, piwo z browaru Raduga. Ciekawie zbalansowane akcenty karmelowe i chmielowe, a także użycie słodu żytniego, sprawiają że jest to piwo nie tylko ciekawe, ale też pijalne i po prostu bardzo smaczne.


Odwróciłem się, w ręku trzymała pistolet. Wiedziałem, że dałem się wrobić, załatwili mnie jak dziecko! Wciąż miała mnie na muszce kiedy usiadłem w fotelu i otworzyłem w końcu długo wyczekiwane piwo. Rozpiąłem marynarkę, poluzowałem krawat i wziąłem łyk orzeźwiającego, zimnego napoju. Wciąż ukradkiem spoglądałem ku drzwiom skąd miała nadejść pomoc.

niedziela, 4 stycznia 2015

Primator Double - czeski mocarz

W Polsce czeskie piwa kojarzą się głównie z lekkimi, orzeźwiającymi pilznerami, przy których Primator Double 24%, uwarzony przez Pivovar Náchod, to przedstawiciel wagi superciężkiej. Czy w kraju bez dostępu do morza da się uwarzyć dobry porter? I czy to w ogóle jest porter?

Pytanie o styl wcale nie jest bezzasadne. Wręcz przeciwnie, bo nawet kontretykieta zawiera informacje cokolwiek sprzeczne. Według informacji w języku czeskim Primator Double to ciemne piwo, po francusku po prostu piwo, a po polsku i słowacku właśnie porter. Żeby jeszcze bardziej zamieszać, na portalu ratebeer.com styl tego piwa określony jest jako doppelbock. Spore zamieszanie, prawda? ;)

Etykieta Primatora Double nie jest może zachwycająca, ale przynajmniej wyróżnia się na półce sklepowej. Uwagę przykuwa zwłaszcza powiększone "24%". Ciekawe ilu konsumentów myślało, że to piwo ma aż tyle procent alkoholu. Ta liczba oznacza jednak nie popularny "woltaż", a poziom ekstraktu. Choć i alkoholu w tym piwie jest niemało - producent podaje, że aż 10,5%. Spora dawka jak na piwo sprzedawane w półlitrowych butelkach i pewnie niejednej osobie może po nim zaszumieć w głowie. Swoją drogą Primator Double charakteryzuje się wyższym ekstraktem niż rodzime portery bałtyckie (odpowiednio od 18 do 22 procent). 

Nie można za to narzekać na brak informacji na etykiecie, gdyż skład piwa został podany ze szczegółami. 




Primator Double to ciemnobrązowe, niemal czarne piwo, które początkowo nalewa się z solidną i gęstą, beżową pianą. Niestety, piana dość szybko znika, a Primator wyglądem zaczyna przypominać colę.

Zapach tego piwa najłatwiej opisać jako słodki. Tak słodki, że aż cukierkowy. Wyraźny jest też aromat alkoholu, który w tej wysokości byłoby bardzo trudno ukryć. Dopiero kiedy nieco przyzwyczaiłem się do zapachu Primatora Double, wyczułem nieco suszonej śliwki i czekolady. Czyli jakieś nawiązanie do porterów bałtyckich jest ;)

Zgodnie z przewidywaniami, w smaku też jest bardzo słodko, wręcz zalepiająco. Piwo skojarzyło mi się z roztopionymi karmelkami, polanymi na dodatek słodkim likierem. Goryczki nie ma tu żadnej, brak też nut kawowych, zwykle obecnych w porterach. O dziwo, z czasem piło mi się Primatora Double coraz lepiej, co nie znaczy że z wielką przyjemnością. Nie wiem czy to kwestia ogrzania, czy przyzwyczajenia się do smaku (albo może efekt działania alkoholu), ale udało mi się wypić całą butelkę, choć początkowo sądziłem, że nie dam rady temu czeskiemu mocarzowi.

Cóż, Primator Double z klasycznym porterem ma niewiele wspólnego. Nawet jeśli mam go oceniać w oderwaniu od stylu, to dla mnie jest to piwo zdecydowanie za słodkie i zbyt męczące. Raz dopić się udało, jednak drugi raz raczej po to piwo nie sięgnę.

czwartek, 1 stycznia 2015

Liquid Confidence (Aged in Sherry Barrels) - Piwo od święta

W tym roku, podczas podróży pociągiem na Święta, szczególnie bałem się o swój bagaż. Z każdym hamowaniem i i zakrętem nerwowo zerkałem na torbę i zastanawiałem się czy aby na pewno stabilnie leży na półce. W pamięci miałem wypadek, który kilka lat temu zdarzył się rodzicom przewożącym w walizkach wino... Dlaczego tak się obawiałem? Bo w swojej torbie miałem Liquid Confidence z duńśkiego browaru To Øl.

Piwo jednak nie miało być dla mnie, o nie! Miało wylądować pod choinką, jako prezent dla mojego ojca, który ostatnio jest fanem porterów i ogólnie piw ciemnych, a ostatnio stał się wielbicielem imperialnych stoutów. Wciąż mam opory przed kupowaniem tak drogich piw dla siebie, ale w charakterze podarunku to już inna para kaloszy ;) Z resztą, myślę że na ten temat wkrótce napiszę jakiś dłuższy tekst.


Na szczęście ojciec zechciał swoim prezentem się podzielić ;) Piwo zamknięte jest w szampanowej, zielonej butelce o pojemności 375 ml. Już wewnątrz niej widać, że płyn w środku jest gęsty i oleisty. Etykieta jest prosta, wręcz minimalistyczna, a tekst na kontrze równie dowcipny, co charakterystyczny dla browaru To Øl. Nie będę go Wam zdradzać, żeby nie psuć zabawy.

Piwo nalewa się z beżową, gęstą i dość obfitą pianą, która pięknie oblepia szkło. Widać to zwłaszcza na kieliszku po prawej stronie zdjęcia. Samo piwo ma bardzo ciemną barwę, zbliżającą się do czerni. Potwierdza się także jego oleistość.

Aromat jest jak dla piwa bardzo nietypowy, ale też bardzo zachęcający. Czuć tu ciemne słody, czekoladę, wanilię i trochę suszonych owoców. W zapachu jest także, delikatny i przyjemny, słodki alkohol.

Już po pierwszym łyku można stwierdzić, że Liquid Confidence jest piwem niezwykle złożonym w smaku. Można w nim znaleźć gorzką czekoladę, kawę, ciasto i całą gamę suszonych owoców - rodzynki, śliwki i wiśnie (zapewne wynik leżakowania w beczkach po sherry). Finisz jest lekko pikantny dzięki użyciu przy warzeniu papryczek chili. Piwo zbliża się w smaku i odczuciu do likieru, także przez to że jest bardzo gładkie i nisko wysycone. Po chwili poczułem też jak Liquid Confidence przyjemnie rozgrzewa od środka, co jest zasługą nie tylko wspomnianego chili, ale także dość wysokiego poziomu alkoholu. Jest go tu aż 12,2% obj., jednak jest świetnie ukryty i w żaden sposób nie drażni w trakcie picia.

To piwo zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Nie należę do fanów słodkich, mocnych alkoholi, ale Liquid Confidence zdecydowanie miało w sobie "to coś". Może to świetne, kwaskowate akcenty owocowe, może pikantne papryczki. A może to wszystkie te elementy złożone w całość, z których powstał naprawdę wyborny trunek.

Liquid Confidence bardzo odbiega od tego, co zwykle wyobrażamy sobie mając na myśli piwo. Zdecydowanie nie jest to wybór na co dzień, nie tylko z racji swojego likierowego i rozgrzewającego charakteru, ale też wysokiej ceny. 

Natomiast od święta sięgnąć po Liquid Confidence zdecydowanie warto. Chylę kapelusza przed browarem To Øl, bo to już kolejne ich piwo, które zaskakuje mnie bardzo pozytywnie.