sobota, 31 stycznia 2015

Birbant Nelson Sauvin - miłe złego początki


Nowa Zelandia kojarzy się przede wszystkim z rugby, gospodarką opartą na owcach i pięknymi krajobrazami uwiecznionymi w trylogii Władcy Pierścieni. Jak się okazuje jest to również ojczyzna kilku ciekawych odmian chmielu. Jedną z nich - Nelson Sauvin, wziął na tapetę browar Birbant.

Trzeba przyznać, że single hopy, czyli piwa doprawiane wyłącznie jedną odmianą chmielu, są ostatnio w modzie. Na naszym blogu mogliście przeczytać choćby o dwóch takich propozycjach od Doctor Brew, albo o poprzednim piwie Birbanta z tej samej serii co recenzowany dziś Nelson Sauvin - Simcoe.

O ile jednak we wspominanych piwach mieliśmy do czynienia z chmielami amerykańskimi, znanymi z intensywnego aromatu cytrusów i owoców takich jak mango czy brzoskwinie, tak w przypadku Nelson Sauvin nie wiedziałem do końca czego się spodziewać. Piłem już kilka piw doprawionych tym chmielem, ale zawsze występował on w towarzystwie i właściwie nigdy nie grał głównej roli. Potencjał jest podobno spory - w internecie można przeczytać, że Nelson Sauvin to chmiel charakteryzujący się aromatem winogron i agrestu. Brzmi super!

Etykieta piwa jest typowa dla singlehopowych piw Birbanta. Z pewnością wyróżnia się na sklepowej półce ale... cóż, powiedzmy że nie do końca odpowiada moim zmysłom estetycznym ;) Natomiast samemu piwu z wyglądu nie można nic zarzucić. Ładny, miedziany kolor i solidna biała piana mogą cieszyć oko.

Po otwarciu piwa, z butelki unosi się całkiem przyjemny zapach, który dokładnie odpowiadał teorii. Jest tu i agrest i winogrona, chyba kojarzące mi się najbardziej nie z samymi owocami czy winem, a z sokiem winogronowym. Chmiel nie jest może tak aromatyczny jak odmiany pochodzące z USA, ale pachnie wcale nie najgorzej. Spod owoców wychodziło jednak coś nieprzyjemnego, coś z czym już za chwilę miałem mieć do czynienia w pełnej krasie.

Kilka pierwszych łyków piwa nie zapowiadało jednak nadchodzącej katastrofy. Smak był wyraźnie owocowy, lekko kwaśny i cierpki, a goryczka zbalansowana i nienarzucająca się. W ustach pozostawał agrestowy, przyjemny posmak. 

Niestety w międzyczasie piwo zdążyło się ogrzać...


... a po ogrzaniu wyszła straszna, okropna, wręcz ohydna siarka. Nie taka jak od odpalonej zapałki. Raczej taka, która zmusza do zatykania nosa i panicznej ucieczki w poszukiwaniu najbliższego schronienia. Zdziwiony sprawdziłem kilka internetowych opinii i faktycznie, całkiem sporo osób skarży się na ten "aromat", który w moim przypadku po prostu uniemożliwił dokończenie (całkiem niezłego) piwa. 

Co ciekawe nie wszyscy skarżą się na ten odór, co może wskazywać, że nie w każdej butelce zamknięto małą kopalnię siarki. Być może trafił mi się egzemplarz z zainfekowanej albo wadliwej partii, może trunek po prostu zepsuł się w transporcie. Nie zmienia to faktu, że piwo, które kupiłem było po prostu niezdatne do wypicia. A szkoda, bo zapowiadało się całkiem przyjemnie. 

Moc w chmielu Nelson Sauvin jest i warto ją dobrze wykorzystać. Być może uda się to Birbantowi przy okazji następnej warki, gdyż pierwsze podejście ciężko określić inaczej niż porażka.

0 komentarze:

Prześlij komentarz